Sporo, oj sporo czasu minęło od kiedy ostatni raz tu byłem. Fakt, że myślami co jakiś czas chciałem wrócić, ale jakoś nie mogłem nabrać weny.
Teraz trafiła się idealna okazja. Mianowicie długo wyczekiwany debiut na dystansie ultra.
W tym roku zaplanowałem sobie 2 takie dystanse. Na pierwszy ogień miał pójść Letni Bieg Piastów na Polanie Jakuszyckiej i 50 km po dosyć dobrze znanych mi ścieżkach. 3 tygodnie później czekać mnie jeszcze będzie Garmin Ultra Race i tego biegu boję się znacznie bardziej, aczkolwiek po LBP już jakoś mniej.
Trasę LBP miałem okazję poznać jeszcze na studiach, gdy sporo wędrowałem po Izerach do Orlego, czy do Chatki Górzystów. Rok temu biegłem tam też Jakuszycką Jedenastkę. Tak więc z grubsza wiedziałem czego się spodziewać na trasie. Że co prawda dystans będzie zdecydowanie najdłuższym jaki kiedykolwiek przebiegłem, ale też że sama trasa specjalnie wymagająca nie będzie jak na bieg górski.
Suma przewyższeń 1064m.
Przyjechaliśmy już w piątek, żeby na spokojnie odebrać pakiety. Jako, że na Polanie trwają prace remontowe przed sezonem zimowym, to odbiór był tym razem w Szklarskiej. Podjeżdżając pod hotel mocno się zastanawiałem, czy dzielna Renata da sobie radę na stromej górce. Na szczęście sprawniejsze z niej autko, niż ze mnie kierowca i bez większych problemów dojechała, chociaż momentami zaczynała się dusić.
Sam pakiet nic szczególnego, ale przecież nie dla pakietu chciałem tu pobiec.
Obowiązkowym elementem programu musiała być oczywiście wizyta w Harrachovie. Być tak blisko Czech i nie pojechać na smażony ser, czy po tamtejsze piwo? No nie mogłem tego odpuścić.
W samym Harrachovie złapała nas burza. Lało jak z cebra i nerwowo zaczęliśmy ze znajomymi sprawdzać pogodę na kolejny dzień. Ja do prognoz, nauczony doświadczeniem, podchodzę z mocną dozą wątpliwości, bo się zmieniają co godzinę. Mimo to wg wszelkich prognoz w sobotę padać miało dopiero po 14, więc na koniec mojego biegu. Temperatura miała być koło 14 stopni, więc idealnie na bieganie.
Pozostawało pytanie jakie buty wybrać. Inov8 x-claw, czy wierne adidasy asfaltowe. Po krótkiej dyskusji z kumplami, którzy również mieli lecieć 50 km, uznaliśmy, że na taką trasę szkoda kolców w typowych trailówkach, więc padło na asfaltowe buty. Okazało się to całkiem niezłym pomysłem, bo trasa w większości była mocno ubita, lub w ogóle prowadziła asfaltem. W sumie najgorzej się biegło chyba po skoszonej, nasiąkniętej wodą trawie jakoś za 30 km.
Nie chcąc popełnić błędu sprzed roku, gdzie z kumplem lekko przesadziliśmy z browarami, grzecznie wypiliśmy po 3 i po 22 położyliśmy się spać.
Poranek powitał nas chłodny, ale na szczęście bez deszczu. Plecak spakowałem dzień wcześniej upychając do niego 8 żeli od PowerBar i SIS, do tego dextro, oraz bluza jakby miało sie drastycznie ochłodzić i kurtka przeciwdeszczowa. Poza tym miałem lecieć "na krótko".
Na samej Polanie widać było, że dla kibiców aura nie jest zbyt zachęcająca. Niewiele osób się kręciło. Podobnie sprawa się miała z expo. Już rok temu zbyt duże nie było, a w tym roku ot 1 stoisko ;) No ale przecież nie przyjechałem tu na zakupy, tylko żeby zaliczyć swoje pierwsze ultra.
Szybka fota z Wkurw_Teamem również z częścią osób, które miały godzinę po nas ruszyć na połówkę i można było ustawiać się na starcie.
Razem z Bartkiem i Łukaszem zaczęliśmy wspólnie. Już na pierwszych kilometrach zacząłem się lekko wysuwać przed chłopaków. Nie chciałem zbytnio szarpnąć, żeby się nie spalić, ale że biegło mi się nad wyraz dobrze, to postanowiłem nie czekać na nich i lecieć swoim tempem. Do samego Orla trasa głównie w dół, dzięki czemu w początkowej fazie tempo zeszło mi nawet do 4:06/km. Bardzo szybko. Mogło być nawet szybciej, ale specjalnie nie chciałem całkiem puścić nogi, żeby się oszczędzać i przypadkiem nie wypieprzyć na jakimś kamieniu.
Co ważne, to punkty odżywiania i nawadniania. LBP to idealny bieg na debiut, gdzie jeszcze nie wie się dokładnie co ze sobą zabrać, czy jak organizm będzie reagować. Punktów na całej trasie było aż 10, więc właściwie co 5 km. Na upartego nawet wody można było swojej nie brać. Ja sobie zrobiłem własne izo do obu bidonów i do końca ich właściwie nie zużyłem w całości. Na punktach sporo piłem coli i jadłem sporo arbuzów.
Kolejne kilometry wpadały aż miło. Na 20 km czas miałem lekko ponad 2:10. Gdzieś z tyłu głowy zaczęła świtać myśl, że jednak przeszacowałem czas ukończenia, bo pierwotnie zakładałem 7h (limit był 8), a tu się zapowiadało, że spokojnie będę lekko ponad 6...co finalnie też źle oszacowałem.
Minął 28 km. Jak dotąd nigdy jeszcze aż tyle nie przebiegłem. Do tej pory najdłuższym biegiem był Rzeźniczek. Zabawa miała się dopiero zacząć.
Około 30 km spodziewałem się maratońskiej ściany i faktycznie między 31 a 33 km biegło mi się najciężej. Około 30 km na wysokości Zakrętu Śmierci kolejny punkt odżywiania, a na nim harleyowcy. Świetna ekipa (z resztą wolontariusze na każdym z punktów byli rewelacyjni!). Tu zrobiłem dłuższą przerwę na kilka kubków coli, arbuza i pomarańcze. Nerwowo spoglądałem za siebie spodziewając się, że w każdej chwili pojawi się Bartek, albo Łukasz. Gdy nie przybiegali zacząłem się zastanawiać, czy przypadkiem mnie już wcześniej nie wyprzedzili, bo nie mogłem pojąć jakim cudem mogę być szybszy od kumpli, którzy mają już kilka ultra na koncie, a w dodatku Bartek potrafi robić po 300 km w miesiącu.
Po odpoczynku na punkcie ruszyłem dalej przed siebie co jakiś czas przechodząc do marszu. Do 40 km to była prawdziwa walka ze sobą. Zdecydowanie najwolniejszy mój odcinek. Jednocześnie w głowie cały czas przeliczałem o której mogę być na mecie i jak nic mi wychodziło, że złamię 6h. Jakiś kosmos.
Za 40 km nowe siły. Swoje zrobiło to, że odległość jaka pozostała nie była już dwucyfrowa.
Co raz głośniej było słychać dźwięki z Polany Jakuszyckiej.
Jakie było moje zdziwienie, gdy kibice zaczynali mówić, że został już tylko kilometr do mety, albo kilkaset metrów. Ale jak to? Przecież to dopiero 47 km, a miało być 50. Jak się okazało na mecie dystans wyszedł niecałe 48 km. Tak, czy owak dystans ultra, ale 5 z przodu wyglądała by ładniej ;)
Na metę wpadłem ze łzami w oczach i radosnym "tak, kurwa!"
Jako, że przed startem zakładaliśmy wszyscy, że dobiegniemy dużo później, to nasze dziewczyny z połówki jeszcze nie wróciły z domu na metę. Szybki meldunek, że dobiegłem i żyję. Wygrzebałem kasę z plecaka, założyłem bluzę i kurtkę, i poszedłem po browara. Nie zważając, że zimno było jak cholera, a ja się cały trząsłem siadłem w przebieralni czekając na support.
Czas? 5:21:40!! Bartek dobiegł ponad 20 minut po mnie, Łukasz ponad godzinę. Nie mogłem w to uwierzyć.
Tak więc mogę powiedzieć, że debiut ultra w pełni udany. Za 3 tygodnie GUR. Tam już takiego czasu na bank nie wykręcę, bo trasa jest o niebo cięższa, ale już mniej się obawiam dystansu. Bardziej przewyższeń i skał w Górach Stołowych.
Co ciekawe po biegu bolały mnie tylko lekko kolana, a z wysiłku wieczorem miałem lekką gorączkę, ale poza tym nie czułem, że przebiegłem taki dystans.
Dla wszystkich planujących bieganie ultra polecam LBP. Trasa jest banalnie prosta, więc można spokojnie spróbować swoich sił przed poważniejszymi wyzwaniami.
Czy wrócę za rok? Nie wiem. Czas pokaże. Na pewno duży plus za organizację biegu na trasie. Idealnie oznakowane, punkty na bogato. Nic tylko biec.
Ten bieg też mnie utwierdził w przekonaniu, że chcę iść w tym kierunku. Asfalty pewnie jeszcze jakieś będę robić. Chciałbym machnąć normalny maraton, ale zdecydowanie więcej frajdy dają mi biegi górskie. Co do GUR, to liczę, że jednak po nim będę miał zakwasy takie, że chodzić nie będę mógł ;) Ktoś powie, że jestem pojebany. No jestem, ale po prostu lubię jak boli, bo wtedy czuję, że wykonałem kawał zajebistej, nikomu niepotrzebnej roboty ;)
Do zobaczenia na trasie.