środa, 17 października 2018

Feeria jesiennych barw, czyli Maraton Bieszczadzki

Bieszczady, ukochane góry. Miejsce gdzie odpoczywam psychicznie, a tego ostatnio bardzo potrzebowałem.

Po GUR szukaliśmy z K  jakiegoś fajnego biegu na jesień. Padło na Maraton Bieszczadzki. Dystans 26 km. Po GUR nie chciałem w tym roku biegać już dłuższych dystansów.

Do Cisnej wybraliśmy się zabierając po drodze jeszcze 2 dziewczyny z Wkurw_Teamu.

Biesy przywitały nas obłędnymi kolorami. Feeria czerwieni, pomarańczy i żółci na drzewach. O ile w lecie już Biesy były piękne, tak jesienią brak odpowiednich słów by oddać to piękno. K się śmiała, że pewnie w styczniu zmienię zdanie i stwierdzę, że Biesy najpiękniejsze są zimą. Zobaczymy, na razie jesień jest na pierwszym miejscu :)



Spokojnie dojechaliśmy w piątek, po drodze zahaczając standardowo o KFC na autostradzie. Jako, że wyjechaliśmy po 6 rano, to w Cisnej na Orliku byliśmy jeszcze zanim otworzone zostało biuro zawodów. W związku z tym poszliśmy zjeść do Siekierezady. O ile knajpa ma swój zajebisty klimat, to co do jedzenia mam mieszane uczucia. Niby smaczne, ale szału nie ma. No i dosyć drogo. No ale taka specyfika miejsca, że jest jednym z symboli Bieszczad i przyciąga turystów. Jednak wole Pawła nie całkiem świętego, Bazę ludzi z mgły, czy PTTK.





O 16 pakiety sprawnie odebrane. Poczekaliśmy jeszcze na Di, Wu i ich Kropkę, żeby odebrać zamówione koszulki. Moja wyszła pięknie.



Odwieźliśmy dziewczyny na ich kwaterę i pojechaliśmy do Wetliny po drodze zahaczając o Strzebowiska. O dziwo ziemia nie zarosła tak bardzo jak się obawialiśmy. Przyczepa sucha, silikon na oknach ładnie trzyma.

Sporo śmiechu i trochę wina u Oli, u której nocowaliśmy.

Położyliśmy się dosyć wcześnie. Następnego dnia czekała nas znowu pobudka przed 5, żeby dotrzeć spokojnie na start i nie szukać parkingu.

Poranek powitał nas chłodny, ale nie było jakoś strasznie zimno. Trochę ja nie ogarnąłem, że ze startu naszego biegu organizatorzy będą zabierać worki z ciuchami, więc pojechaliśmy "na krótko" ;) Tragedii nie było, ale jednak jazda ponad 40 minut kolejką z Cisnej na start trochę nas przewiała. Na szczęście nie skończyło się przeziębieniem, a K się śmiała, że pierwszy raz się musiała rozgrzewać przed zawodami.

Przed wyjazdem kolejki oczywiście obowiązkowa fotka naszej radosnej ekipy.



W końcu dotarliśmy na start. Niestety za późno się zorientowałem, że nieopodal na punkcie odżywiania leśnicy mieli swoją nalewkę. Szkoda, że przydałby się kielich na rozgrzanie ;)

Wreszcie 8:15. Mirek tradycyjnie wystartował nas strzałem z pistoletu i ruszyliśmy przed siebie lekko pod górkę. Postanowiliśmy z K biec razem, więc trzymałem spokojne tempo nigdzie sie nie spiesząc. Nastawiałem się na luźny bieg, bez mocnej walki o wykręcenie jak najlepszego wyniku. 

4 kilometr. Pierwsze ostre podejście. Wyciągnąłem kije, ale tylko po to, żeby je po kilkuset metrach przypiąć z powrotem do plecaka. Raz, że nogi bez problemu wyrabiały, a dwa że korek na trasie zrobił się taki, że nie było sensu wspomagać się kijami.

Kolejne kilometry mijały jakby same. Z K fajnie nam się biegło razem przy okazji podziwiając cudowne widoki. 

Ok 11 km punkt kontrolny. Uzupełniliśmy wodę, zjedliśmy kilka pomarańczy i pyszną kartoflankę i dalej w trasę. To był najdłuższy odcinek po asfalcie, który nas mocno rozleniwił i zamiast biec szliśmy szybkim marszem.

Wreszcie dotarliśmy do 2 mocniejszego fragmentu trasy, który prowadził na Orlinek. Wreszcie jakieś fajne podejście :) Mi na nich łydki i uda grały fantastycznie. Z rozmysłem zmieniałem technikę. Raz wchodząc cała stopą, a raz na samym śródstopiu testując co będzie najbardziej efektywne. W wyniku testów doszedłem do wniosku, że najlepiej mi się takie odcinki robi ze śródstopia i palców właśnie. Świetnie w tym też pomagały x-clawy.

Co do samych butów, to niestety znowu przesadziłem z wiązaniem i sznurówki zaczęły się mocno wpijać w kostkę. Trzeba było kombinować z wiązaniem, ale chyba znalazłem też optymalne rozwiązanie. Trzeba będzie przetestować na Ślęży, żeby na Czantorii nie było jaj.

Za Orlinkiem powoli zaczynał się spokojniejszy odcinek, a w finale znany mi z Rzeźniczka fragment ostrego zbiegu w dół. Momentami cholernie ostro. Tam przez chwile nawet rozważałem, czy nie wyjąć kijków, żeby się asekurować, ale po chwili zastanowienia uznałem, że nie ma sensu. Buty świetnie trzymały trasę. Czwórki dawały spokojnie radę, więc leciałem swoje.

Po drodze udało mi się jeszcze załapać na kielicha pigwówki ;)








K trochę bardziej zachowawczo. Jednak Jej buty nie trzymały trasy aż tak dobrze.

Co raz bliżej mety. Powoli było słychać gwar na mecie. Ostatnich kilka zakrętów i wreszcie mostek przy Orliku. Puściliśmy się sprintem na metę. Żadne z nas nie chciało odpuścić ;)

Medale prezentowały się imponująco. Zajebistym pomysłem było dodanie trójkolorowego listka tak bardzo przypominającego barwy jesiennych Bieszczad. 

Finalnie czas 4:18, ale nie on był najważniejszy. Fajnie biegło się razem i współpracowało. Trasa cudowna. Ostatnie miesiące treningów pokazały, że forma idzie powoli w górę. Może szybko nie biegam, ale wydolnościowo jest dobrze, nawet mimo palenia. Mięśnie są co raz silniejsze też dzięki wykrokom, które staram się ćwiczyć w domu. To pozwala z optymizmem patrzeć na przyszły sezon, ale i na Piekło Czantorii.



Po biegu jakiegoś wielkiego zmęczenia nie było. Była za to satysfakcja z udziału i prażenie się na trawce w słoneczku z Watachą z browaru Ursa Maior. Bajka.

Wracamy tu w styczniu, na edycję zimową. Przez chwilę przez myśl przeszło, żeby przepisać się na dłuższy dystans, bo zapisani jesteśmy na 23 km. Ale wygrał jednak zdrowy rozsądek. Rok 2019 ma przynieść przynajmniej 2 biegi na dystansie ok 80 km, więc nie ma co szarżować od samego początku, żeby mi znowu noga nie strzeliła w okolicach marca.

Do zobaczenia na trasie.