niedziela, 31 lipca 2016

Wycieczka biegowa

30 lipca wybraliśmy się na wycieczkę biegową z Pro-Run w Karkonosze. W planie było ok. 24 km po górach. Chwilę po 7 ruszyliśmy spod Aquaparku w sile 50 osób spragnionych biegania w pięknych okolicznościach przyrody. Pogoda wybitnie dopisała.

Trasa zaczynała się w Jagniątkowie. Stamtąd w kierunku Śnieżnych Kotłów, Wielkiego Szyszaka, przez Czarną Przełęcz i z powrotem do Przesieki.

Trasa wyznaczona przez Jacka Urbanowicza na mapa-turystyczna.pl

Od samego rana humory wszystkim dopisywały. Każdy już się nie mógł doczekać, żeby ruszyć na szlak. Trochę ponad 2 godziny jazdy i byliśmy na miejscu. Pozostało założyć "rynsztunek biegowy" (to miał być chrzest bojowy moich nowych opasek kompresyjnych na łydki) i ruszyć na trasę.

Zbliżamy się do celu. Kurde to po tych górach mamy biegać?

Pierwszych kilka kilometrów od razu było sprawdzianem. Ostro w górę, ale widoki nagrodziły zdecydowanie ten wysiłek.







foto by Jacek Urbanowicz

foto by Jacek Urbanowicz

foto by Jacek Urbanowicz


Po kilku kilometrach dotarliśmy do Śnieżnych Kotłów . Widok zapierał dech w piersiach.







Wreszcie zaczęło się z górki, chociaż przyznam, że po grani, wziąwszy pod uwagę mój lekki lęk wysokości i miejscami chybotliwość kamieni, lekko nie było.

foto by Jacek Urbanowicz

foto by Jacek Urbanowicz

foto by Jacek Urbanowicz

Czeskie Kamienie :)

foto by Jacek Urbanowicz

Wydawać by się mogło, że jak z górki, to już będzie luz. A w życiu ;) Sporo kamieni, na których trzeba było mocno uważać. Tempo za to zaczęło rosnąć, mimo silnego już zmęczenia. Woda się po drodze zaczęła kończyć, więc zacząłem ją uzupełniać w okolicznych potokach (na pewno na przyszłość będę musiał zainwestować w plecak z bukłakiem...nie dość, że więcej wody do niego wchodzi, to i zdecydowanie wygodniejszy na takie trasy, niż zwykły pas biegowy).

Na koniec dotarliśmy do Przesieki, gdzie czekał na nas zimny browar :) Czerwony Skalak, pycha po takim wysiłku. 

Licznik pokazał ponad 24 km, czyli najdłuższy dystans, jaki dotąd kiedykolwiek przebiegłem i do tego w takich warunkach. 


Punktem kulminacyjnym była kąpiel w lodowatym Wodospadzie Podgórnej. Jak dobrze nam wszystkim ta woda zrobiła na umęczone mięśnie.

foto by Jacek Urbanowicz

Powrót do Wrocławia, mimo zmęczenia, przebiegł w doskonałym nastroju. Od razu pojawiły się pytania o następną taką wycieczkę :) Cóż, jak już kiedyś wspominałem, biegacze całkiem normalni nie są. To, że mięśnie i stopy bolały było niczym wobec uczucia spełniania, że pokonaliśmy ten dystans i każdy z nas już teraz chce kolejnej takiej wyprawy.

Na koniec kilka wniosków. 

Po pierwsze kryzys biegowy, który przez lipiec się za mną wlókł chyba bezpowrotnie minął :) Skoro po górach byłem w stanie przebiec 24 km z różnicą przewyższeń sięgającą 1000 m, to po płaskim będzie tylko lepiej.

Po drugie opaski kompresyjne są zajebiste :) Nie mam pewności, czy bez nich łydki by się zachowywały tak samo, ale dzisiaj absolutnie nie bolą, a w trakcie biegu kompletnie ich nie czułem.

Na przyszłość plecaczek biegowy zdecydowanie będzie musiał uzupełnić mój sprzęt biegowy. Do pasa trochę da się upchać, ale pomijając już nawet samą wodę, to kurtki na chłodniejszą część trasy nie miałem jak zabrać (na szczęście pogoda przez cały czas była idealna).

Dziękuję Pro-Run i wszystkim uczestnikom tej wycieczki. fantastyczne doświadczenie :) A tym, którzy wybierają się w te okolice pobiegać, albo nawet powędrować, zdecydowanie polecam. Widoki są, jak widzieliście, przepiękne.

piątek, 22 lipca 2016

Roladki schabowe z szynką schwartzwaldzką

Bez bicia się przyznam, że od dłuższego czasu częściej u nas gotuje Aga. Się wygodny zrobiłem ;) Ale też i Aga zajebiście gotuje.

Tak, czy owak korzystając z ostatnich chwil urlopu i chcąc zrobić Adze przyjemność zabrałem się dzisiaj za roladki schabowe z szynką szwartzwaldzką i ogórasem w środku.

Na początek kupiłem 4 kawałki pięknego schabu w okolicznym sklepie. Po oczyszczeniu ze zbędnych białych naleciałości, których nie trawię, rozbiłem mięcho młotkiem. Każdy kawał posmarowałem musztardą sarepską i doprawiłem. Nigdy nie mam określonej listy przypraw, zawsze biorę co mam pod ręką, dzisiaj padło na paprykę wędzoną ostrą, zioła prowansalskie, zieloną czubricę. Na tak przygotowany kawałek mięsa położyłem plaster szynki i przeciętego na pół ogórka konserwowego. Pozostało już tylko zawinąć roladkę i spiąć wykałaczkami.


2 już się smażą, 2 czekają na swoją kolei :)

Każdą roladkę należy ładnie podsmażyć zanim trafi do gara z sosem. Jeśli chodzi o sos, to tu trochę też na łatwiznę idę, bo za podstawę robi fix do sosu myśliwskiego, ale i tak od siebie dodaję paprykę i ulubione przyprawy (jak chociażby maggi). Całość zagęszczam ciemną zasmażką. Dosypałem jeszcze trochę papryki wędzonej, żeby sos nabrał charakteru (jak mam to dodaję jeszcze węgierskiej pasty paprykowej, ale akurat się skończyła) i kostkę bulionową. Po doprawieniu sosu roladki w nich topię i niech się duszą :)

Roladki i papryka czekają na kąpiel w sosie

Całość się powolutku dusi, pora wstawić ziemniaki. Teoretycznie ziemniaki można było wstawić wcześniej, ale zrobiło to celowo. W czasie jak ziemniaki się gotują mięsko pięknie przejdzie sosem i zmięknie. Oczywiście jest to ważniejsze gdy robicie tę potrawę z mięsem wołowym, bo ono potrzebuje znacznie więcej czasu, ale i wieprzowinka chwili potrzebuje, żeby być kruchą.

Cała potrawa wbrew pozorom jest banalnie prosta. Fakt, trochę czasochłonna, szczególnie w trakcie przygotowywania mięsa, ale myślę że warto :) Smacznego.


Tak, wiem że trochę niewyraźne, ale już głodny się zrobiłem :)

 Aha, sos zostanie, warto go sobie zamrozić "na później" i zjeść chociażby nawet z samym makaronem jak w tygodniu nie chce się nic gotować ;)

środa, 20 lipca 2016

Sauna

Ostatni raz w saunie byłem jakoś 15-16 lat temu jeszcze w czasach trenowania taekwon-do. Jako, że obecnie do wrocławskiego Aquaparku mam 10 minut na piechotę, a w dodatku mam urlop, to stwierdziłem, że się przejdę. Dodatkową motywacją był fakt, że coś podziębiony jestem (chorobę ponoć najlepiej wypocić :p), a mięśnie po ostatnich treningach jakoś wybitnie zmęczone i bolące.

Miła pani na wstępie podpowiedziała od czego zacząć jako saunowy ignorant. Przebrałem się, wchodzę do saunarium i szok. Kurde duże to to jak cholera. Dobra, szukam sauny kamiennej. Zaczęło się dobrze. Temperatura ok 60 stopni. Siedzę sobie i radośnie się pocę, a tu nagle zgrzyt jakiś łańcuchów i wychyla się wiadro rozgrzanych kamieni i zanurza w wodzie. Zajebiste uczucie :)

Kolejna była biosauna. Temperatura 55 stopni, podwyższona wilgotność, jakieś przyjemne olejki (za drugim razem trafiłem na miętę pieprzową...rewelacja).

Po tych dwóch saunach dla ochłody zaliczyłem basen thalasso, który wg opisu ma imitować wodę z Morza Martwego. Równie miłe. 

Po tym wszystkim zwiedzania ciąg dalszy i trafiłem na sauny zewnętrzne. Na pierwszy ogień poszła sauna fińska Bali. Tam już temperatura sporo wyższa, bo sięgająca nawet 100 stopni. Jako, że ta sauna jest zbudowana z drewna, efekt i pierwsze wrażenie o wiele lepsze niż poprzednie.

Następną była znowu fińska Korsu. I w tej się zakochałem. Na stronie Aquaparku w opisie można przeczytać, że po pierwsze temperatura 85-95 stopni i wilgotność 10-20%. Dodatkowo sauna poniżej poziomu ziemi. Co mi się w niej najbardziej spodobało, to po pierwsze zapach sosny (na środku kominek z palącym się w nim drewnem), muzyczka relaksacyjna i dźwięki ptaków. Coś pięknego.

Po tych 2 fińskim szybki, lodowaty prysznic i zanurzenie się w chłodnym basenie. O jak dobrze mi było.

Na koniec pierwszego razu z aquaparkowym saunarium ponownie biosauna i kamienna z finałem pod lodowaty prysznicem.

Generalnie cały wypad oceniam bardzo in plus. Ciało czuje się zdecydowanie lepiej, odprężone i zrelaksowane. Pierwsze chwile lekko dziwne, bo jednak nie jestem przyzwyczajony do chodzenia w samym ręczniku, albo i bez, ale szybko mija ;) Wziąwszy pod uwagę, że weekendy mam treningowo ostatnio intensywne, to odpoczynki na saunie zdecydowanie trafią do tygodniowego harmonogramu. Saun jest naprawdę sporo i mam ich jeszcze kilka do odkrycia (bodaj ze dwie jeszcze fińskie z temperaturą pod 100 stopni i rzymska parowa). Dzisiaj to było tylko takie "rozpoznanie terenu". I szczerze powiedziawszy czuję się po tym wypadzie zdecydowanie lepiej. Po osłabieniu przeziębieniem nie ma śladu (chociaż pewnie to nie był najlepszy pomysł, żeby tam dzisiaj iść). Mięśnie całkowicie przestały boleć. Warto również dodać, że wrocławski Aquapark bardzo dba o to  miejsce. Jest czysto, obsługa miła i budują kolejne atrakcje, czyli nie osiedli na (zasłużonych) laurach. Jak tylko macie taką możliwość, to polecam chociaż raz w tygodniu przejść się na saunę. Nie ma co katować swojego ciała kolejnymi treningami. Jakkolwiek uderzenie endorfin po zaliczeniu kilku(nastu) kilometrów jest miłe, ale odrobina takiego lenistwa jak miałem dzisiaj też działa terapeutycznie i wydaje się fajnym uzupełnieniem treningu.

A jak ten dzisiejszy wypad wpłynął na kondycję, to się przekonam jutro na faktycznym treningu, ale jestem dobrej myśli.

sobota, 16 lipca 2016

Kręgosłup biegacza

Dzisiaj krótko i bez fotek.

Do tego postu zainspirował mnie mój własny kręgosłup, który znowu się odezwał. Od lat pracuję w korpo, a jak to w korpo praca głównie siedząca. Do tego przez lata dochodziło granie w World of Warcraft (na szczęście od przeszło roku już zakończone, chociaż miłe wspomnienia mam, teraz jak w coś już gram, to niewiele i z doskoku), seriale i generalnie siedzenie przed kompem w domu. Ruchu było zasadniczo niewiele. Dzięki czemu mam ponoć spłaszczone jakieś 2 kręgi i pani doktor kilka miesięcy temu zawyrokowała, że bóle które nie pozwalały mi nawet leżeć spokojnie, będą powracać. Z szansą na operację. Fuck yeah :(

Specjalistą nie jestem. Piszę z własnego doświadczenia i zdecydowanie bardziej zalecam skontaktować się z ortopedą, jak Was zacznie kręgosłup boleć, niż polegać na tym co piszę. Tyle, że piszę z własnego doświadczenia, więc może uda się Wam uniknąć moich błędów.

Wiele osób uważa, że bieganie obciąża kręgosłup. I pewnie coś w tym jest, ale wg mnie nie aż tak. Od kiedy biegam załatwiłem sobie 2 razy kostkę przez własną głupotę i fatalne buty. Teraz śmigam w Asics Zareca 4 z zajebistą amortyzacją i z kostką nie ma absolutnie problemu. Tak czy owak kręgosłup podczas biegu nigdy mi nie doskwierał. 3 razy w życiu mi ten kręgosłup jednak wysiadł. Z czego 2 razy zanim zacząłem na poważnie biegać, więc kompletnie bym nie wiązał jednego z drugim (może i błędnie). 

Powody, powodami, ale jak sobie z tym radzić? Gdy ostatnio mnie złapało najpierw posłuchałem porad znajomych z wkurw_team (tam każdy znachorem i nierzadko mają rację). Nogi na krzesło, reszta na podłodze i tak leżeć. Wydawało się głupie, ale kurde pomogło. Dzięki temu mogłem spokojnie przespać noc. W końcu trafiłem na rehabilitację i tam poznałem ćwiczenia metodą McKenziego. No jakbym ziemię obiecaną, albo inną Amerykę odkrył. Progres od pierwszej wizyty (mina rehabilitantki po 2 wizycie, gdy z bolącym kręgosłupem zaliczyłem Bieg Niepodległości z wąsem i na bezczelnego przyszedłem w koszulce z biegu bezcenna).

Te ćwiczenia powinienem powtarzać przynajmniej co 2 dzień, ale cóż...za leniwy jestem. W dniach kiedy nie biegam staram się robić plank, który też pomaga na kręgosłup wbrew pozorom. Wzmacnianie mięśni brzucha nie tylko pomaga przy bieganiu, ale dzięki silniejszym mięśniom brzucha odciąża kręgosłup właśnie. 

Inna sprawa to wygodne krzesło. Moje ma już kilka lat i siedzisko jest twarde jak cholera. Przeważnie mam na nim kocyk pod tyłkiem. I nie chodzi tylko o to, żeby się wygodnie siedziało, ale właśnie, żeby dać odpocząć kręgosłupowi. To też Wam polecam. Tyłek jak zaboli, można go wymasować, ale jak sobie kręgosłup załatwicie, to pomoże tylko rehabilitacja.

Poza kocykiem używam w domu i w pracy "pajączka" na krzesło. Takie tam ustrojstwo nakładane na krzesło pod kręgosłup. Działa cuda i polecam, szczególnie, że kosztuje gorsze.

W planie mam też zakup rolki. Z kim bym nie gadał ze znajomych, każdy poleca (fachowe portale również). Rolować można nie tylko kręgosłup, ale i praktycznie każdy mięsień (swoją drogą zaczynając biegać można się dowiedzieć ile tych mięśni się ma... po pierwszych treningach bolą takie, o których się nie miało pojęcia). Dzięki temu nie dość, że znacznie mniej ciało boli, ale też można uniknąć kontuzji.

Na koniec ostatnie 2 rady. Po pierwsze nie popełniajcie moich błędów i dbajcie o kręgosłup. Po drugie pamiętajcie, że systematyka nie dotyczy tylko biegania (czy treningu w ogóle), ale też tego co po tym bieganiu robicie. Rozciąganie (i rozgrzewka przed), ćwiczenia stabilizacyjne, rolowanie itd. Bieganie to wbrew pozorom nie jest prosty sport. Krzywdę można sobie zrobić naprawdę łatwo. Warto poświęcić 10-20 minut po powrocie do domu na "higienę". A że ja tego nie robię, lub robię w minimalnym zakresie? Głupi jestem i uczcie się na moich błędach :)

10-5-10

10-5-10. Nie, to nie jakiś tajemniczy kod, czy nawiązanie do programu "5-10-15". To dystans, który zaczynam co sobotę pokonywać z samego rana na Jaz Opatowicki, co by zaliczyć kolejny Parkrun. 10 rowerem, 5 biegiem i znowu 10 rowerem do domu.

Najpierw niecała "dycha" rowerem (ostatnio zabrakło 60 m do pełnych 10 km). Lata musiały minąć i musiałem swoje odczekać na przystanku po pierwszym Parkrunie, żebym rower odkurzył. Dobra rozgrzewka przed biegiem. Nogi się trochę jeszcze buntują i czuję, że są zdziwione tym co im robię, ale przyzwyczają się. W sumie wyboru nie mają ;)

O samym Parkrunie już pisałem. Dzisiaj był nasz 3 raz. I zaczynam to lubić. Co raz lepiej rozumiem moją znajomą, która ma tych Parkrunów ponad 100 i mówi, że nie wyobraża sobie soboty bez nich. Swoją drogą to tylko podkreśla, że biegacze absolutnie normalni nie są. Zamiast zaimprezować w piątek i pospać do 12, wolę wstać przed 7, zjeść lekkie śniadanie i ruszyć rowerem w drogę. I nie ważne, że jadę dłużej niż potem biegnę. To część treningu, a jednocześnie część bycia biegową rodziną. Fakt, po cichu kiełkuje myśl o triathlonie, ale raz że za kilka lat, a dwa, że najpierw pływać się muszę porządnie nauczyć, bo żabką turystyczną, to ja świata nie zwojuję.


mina skrzywiona, bo słońce stwierdziło, że nagle wyjdzie i prosto w dziób zaświeci

Sam start. Żarty, dyskusje z innymi biegaczami, wymiana doświadczeń i poznawanie osób spoza Wrocławia, które są na "gościnnych występach". To też czas planowania kolejnych zawodów, relacje z zaliczonych biegów, chwalenie się zdobytymi medalami, czy "rewia mody" w nowych koszulkach.

Trasa. W sumie wydawałoby się, że nic szczególnego. Ot raptem 5 km. Niby racja, ale zaczynam kompletnie inaczej do niej podchodzić. Wiem doskonale, że raczej latać będę ogony, ale staram się ćwiczyć swoją technikę. A to łapkami więcej pracuję, a to pochylam się do przodu, żeby zmusić ciało do szybszego biegu, a to znowu robię mniejsze kroczki podbijając kadencję (lekko na pałę, bo z samym endomondo na razie kadencji nie policzę). Tak czy owak ostatni Parkrun zamknąłem z czasem 25:08, co jest moim PB w tym biegu i w sumie życiówką na tym dystansie (endo twierdzi inaczej, ale życiówkę na 5 km z endo zrobiłem na interwałach BC2 po 2 km, więc z lekkim oszustwem i tego nie liczę). Te 5 km potrafi dać w kość, szczególnie, że pierwsze dwa leciałem w piekielnym upale.



Po biegu dalsza wymiana myśli i doświadczeń, a potem znowu rower i kolejne 10 km do domu. 



Jedno muszę Parkrunowi we Wrocku oddać. Organizowany jest rewelacyjnie. Zajebista atmosfera, Kaśka (nasza koordynatorka) ogarnia temat świetnie. Wszyscy, począwszy od Wolontariuszy, po Biegaczy, są bardzo pomocni. Ten poranny bieg w sobotę działa lepiej niż kawa, a już na pewno jest dużo zdrowszy :) No i uczę się wreszcie jazdy bez trzymanki po wałach rowerem, z czym zawsze miałem problem ;) Mam tylko nadzieję, że za szybko nie załatwię sobie dętki koło ZOO, bo pchać rower blisko 10 km, to mi się delikatnie mówiąc nie uśmiecha.

Aha, jak ktoś chce to po biegu może skoczyć jeszcze na park linowy, który jest 50 m od startu. Zabawa ponoć przednia.

piątek, 15 lipca 2016

Niesulice, czyli urlop biegacza amatora

Biegacz (nawet amator) nie ma łatwo na urlopie. Cykl treningowy sam się nie zrobi, ciało domaga się wylatania kilku kilometrów. Z drugiej strony pokusy "nicnierobienia" czyhają na każdym kroku. A to plaża, a to grill i oczywiście piwko ;) Ale wszystko da się ze sobą pogodzić. Dodatkowym plusem jest fakt, że można zrobić trening w nowych okolicznościach przyrody, a to zawsze miła odmiana od znanych do porzygu standardowych tras.

Jakkolwiek lubię poznawać nowe miejsca, lubię też wracać do tych samych miejsc. Po drodze mijać znane miejscowości, patrząc co się w nich zmieniło, a co jest takie samo jak przy ostatniej wizycie. Jadąc przez Polskę lubię zwracać uwagę na zabudowania. Porównywać je z tymi z mojej okolicy. Szukać różnic i podobieństw.

Do ośrodka Kormoran w Niesulicach jeździmy już od kilku lat. Miejsce jest fantastyczne. Rewelacyjne drewniane domki w środku lasu nad przepięknym jeziorem Niesłysz (więcej do znalezienia tu).

Z Wrocka wyjechaliśmy pociągiem do Zielonej Góry. Co może być lepszego od dobrej książki w podróży? :)


Na miejscu byliśmy po 15 i przywitał nas niezmiennie cudowny widok.


Urlop, urlopem ale w planie nie mogło zabraknąć biegania. Miła, leśna odmiana od moich miejskich ścieżek. Niby trasa tylko 10 km ale jako, że po lesie i z kilkoma podbiegami, a do tego w sporym odcinku po kamieniach, to w tyłek potrafiła dać. Dobre przetarcie przed planowanym Biegiem Oborygena w Obornikach Śląskich i Biegiem Niezłomnych w Sobótce.




Za co kocham Kormorana? Nie tylko za widoki i wysoki standard tak samych domków, jak i obsługi, ale też za to, że możliwości aktywnego wypoczynku jest naprawdę sporo. Rowery, rowerki wodne, kajaki, żaglówki, windsurfing, badminton, boisko do siatki. Kto lubi, to i połowić może, ale to nie jest sport dla mnie. Z całego łowienia, to najbardziej lubię piwo :p



Zdecydowanie to jest jedno z moich miejsc na ziemi. Tam mogę wypocząć i naładować baterie. I kto wie, może w przyszłym roku zrobię więcej niż 10 km? Niesłysz jest olbrzymi (i bardzo czysty), więc jakieś mini ultra na 30 km da się zrobić :)

Na koniec jeszcze kilka fotek, żeby zachęcić do odwiedzenia tego miejsca. Aha, jak ktoś chce zarezerwować sobie domek, to powinien o tym myśleć naprawdę wcześnie. W okolicach lutego już jest ciężko z miejscami na lato. Ośrodek ma wiernych "wyznawców". I chociaż samych domków jest ponad 100 (nie licząc miejsca na przyczepy campingowe), to znikają one bardzo szybko.



poniedziałek, 4 lipca 2016

Sportowe podsumowanie czerwca

Zakończył się czerwiec, czas więc na podsumowanie. Biorąc pod uwagę sam kilometraż czerwiec był na pewno dobry, ale nie najlepszy. W porównaniu do maja nalatałem 123 km, czyli o 22 km mniej. Pod każdym jednak innym powodem był to jednak miesiąc przełomowy.

Całościowo jestem bardzo zadowolony. Plan realizuje się zgodnie z założeniami. Tygodniowo robię ok. 30 km i cel na 2016, czyli 1k km jest jak najbardziej realny (dla jasności, niskie temperatury nie robią na mnie szczególnego wrażenia, więc nie planuję przerywać biegania zimą). Całość prezentuje się jak poniżej.


Sam czerwiec przełomowy był z 3 powodów.

Na początek zaliczyłem pierwszą w życiu biegową połówkę z czasem 2:06:05. Pisałem o tym już w innym poście, więc nie będę się rozwlekać. Super bieg, kondycja dopisała. Teraz w planie ten sam dystans w Krakowie i atak na 2 godziny (po cichu marzę o złamaniu 1:55, czyli 11 minut lepiej).


Drugim z przełomowych momentów było zebranie tyłka na sobotni parkrun. Ktoś powie, że 5 km dupy nie urywa. Ten ktoś nie będzie wiedzieć o czym mówi. 5 km to doskonały dystans na szybkie wybieganie i testowanie nowych taktyk biegowych. Jak do tego dodamy upał na poziomie 30 stopni i 70 biegaczy na trasie, to ten parkrun to nie jest taka rurka z kremem. Na sam start się spóźniłem, więc pełnej "piątki" nie było, ale i tak jestem zadowolony.


Ostatnim "przełomem" było odkurzenie roweru. Wkurzyło mnie czekanie na autobus do domu po parkrunie i sobie obiecałem, że na sobotnie i niedzielne biegi będę w miarę możliwości zasuwał rowerem. Świetna rozgrzewka i urozmaicenie treningu. Organizm na razie głupieje i lekko się buntuje (po ostatnim weekendzie ledwo się ruszałem), ale jestem przekonany, że to była dobra decyzja. Jako, że rowerkiem na trening pojechałem w czerwcu tylko raz, to i dystans oszałamiający nie był (ciut ponad 15 km), ale i tak jest dobrze. Jest jakieś urozmaicenie. Z moim marinem musimy się do siebie przyzwyczaić, bo to narowiste bydlę, ale zaczynam sobie przypominać czemu kiedyś myślałem o startach MTB :)

niedziela, 3 lipca 2016

Zatoka biegaczy

"The runners bay", "Zatoka biegaczy". Skąd taka nazwa? Nawiązanie do "The pirate bay" jest do pewnego stopnia słuszne. Zastanawiając się nad nazwą bloga z jednej strony chciałem, żeby nawiązywała do biegania, ale też wyrażała coś więcej (a co, o tym za chwilę). I wydaje mi się, że osiągnąłem ten cel.

Tak, bieganie stało się bardzo ważną częścią mojego życia. Lubię analizować statystyki poszczególnych biegów, progres poszczególnych rywalizacji na endomondo. Perwersyjnie lubię to uczucie, gdy jadę pół miasta na trening, wiedząc że skończę go mokry od potu i nierzadko z bolącymi mięśniami (no pain, no gain). Wprost uwielbiam to napięcie, które towarzyszy kolejnym startom w zawodach. Ale wiecie co w tym bieganiu kocham najbardziej? Poczucie przynależności do osobliwej grupy wariatów, swoistej kasty. 

Bieganie stało się ostatnio bardzo modne. Z resztą ogólnie panuje obecnie pewien kult zdrowego trybu życia (który ja akurat do pewnego stopnia łamię, bo chociaż biegam, to dalej palę swoje e-fajki). Truchtając po swojej trasie w okolicach domu mijam olbrzymie ilości innych biegaczy i to o każdej porze dnia. Na treningach, czy na parkrunie pojawia się kilkadziesiąt osób. Dla mnie szokiem w pierwszych tygodniach było fakt, że biegacze w trakcie treningu się pozdrawiają. Jak każda grupa mamy swój własny język, swoje własne sformułowania, które dla osoby spoza "układu" są niejednokrotnie ciężkie do zrozumienia.

Jasne, dzięki temu, że biegam od ponad roku czuję się fizycznie i psychicznie lepiej. Schudłem 10 kg. Dużo lepiej śpię, jestem znacznie spokojniejszy (znajomi z poprzedniej firmy łapią się za głowę, gdy słyszą, że mój obecny szef nazywa mnie "ostoją spokoju").

Ale nie to w tym wszystkim jest najlepsze. Dzięki bieganiu poznałem masę świetnych osób i to z różnych miast w Polsce. 

W odmętach facebook'a trafiłem na profil "Biegam, bo mnie ludzkość wkurwia". Nazwa może i kontrowersyjna, ale od razu mi się spodobała. Po kilku minutach przeglądania wiedziałem, że znalazłem swoje miejsce na ziemi. To uczucie potwierdziło się wraz z dołączeniem do grupy. Banda wariatów i zapaleńców przez których nie raz płakałem ze śmiechu czytając nasze dyskusje o wszelkich pierdołach bardzo luźno związanych z bieganiem. Ta atmosfera, nad którą czuwają Di i Wu (niesamowicie pozytywna para, która prowadzi naszą grupę) spaja nas wszystkich. Cholernie fajnie było patrzeć na nocnej połówce we Wrocławiu wielu biegaczy w grupowych koszulkach (a że i ładne i w zajebistej jakości, to polecam poszukać sobie modelu na rebelrunners.club).

Nie, nasz wkurw_team całkiem normalny nie jest. I wiecie co? To jest w tym właśnie fantastyczne :)

Podobnie ma się sprawa ze Stowarzyszeniem Pro-Run. Na pierwszych treningach obserwowałem spokojnie z boku jak ekipa się pozdrawiała, jak wymieniali się doświadczeniami i przeżyciami z kolejnych biegów. Jak wzajemnie się motywowali, żartowali, snuli plany. Teraz też jestem częścią tej grupy.

Dlatego też "Zatoka biegaczy". Dzięki bieganiu stałem się kompletnie innym człowiekiem. Kolejne pokonywane kilometry pozwalają mi się wyciszyć. Mam jednocześnie świadomość, że razem ze mną jest ekipa znajomych, z którymi mogę pogadać. Ekipa, która wszelką kontuzję zdiagnozuje lepiej niż dr House. Czy trafnie, to już inna historia, ale z dyskusji na wkurw_grupie można by napisać naprawdę dobry sitcom, albo przynajmniej komedię :)

Bez tych wszystkich ludzi pewnie nie wytrwałbym w tym bieganiu. To oni stali się moją zatoką i przystanią. I wiem, że jadąc w październiku na półmaraton do Krakowa znowu spotkam tych wariatów, którzy wcześniej pomogą mi znaleźć fajny nocleg ;)

Ktoś powie, że w innych grupach jest podobnie. Z pewnością tak. Każda grupa ludzi, która ma te same zainteresowania, tworzy własne środowisko. Kreuje swoje zachowania, a proces socjalizacji przebiega stale. Człowiek z reguły jest zwierzęciem stadnym. Ważne, żeby znaleźć swoje miejsce i dobrze się w tej grupie czuć.

sobota, 2 lipca 2016

Shantaram, czyli boży pokój

Czytanie, to trening dla duszy. Nie ma nic lepszego niż dobra książka, żeby się odprężyć i odpocząć od otaczającego nas świata. Tego podejścia nauczyła mnie moja Mama i jestem Jej niesamowicie wdzięczny, że zaszczepiła we mnie miłość do książek.

W porównaniu do średniej krajowej czytam dużo, nawet bardzo dużo. Ale to średnia krajowa, która woła o pomstę nieba. Zeszły rok zamknąłem z wynikiem 33 książek. W tym roku na razie mam na koncie 19. Czy to dużo? Wg mnie absolutnie nie. Z uwagi na pracę i treningi (i stety, albo niestety miłość do seriali) mniej czytam w domu. Dlatego idealnym rozwiązaniem dla mnie był czytnik ebooków i dostęp do biblioteki Legimi. Nie chcę tu robić szczególnej reklamy temu portalowi, ale czytnik za złotówkę i olbrzymi wybór książek w abonamencie 50 zł na miesiąc to wg mnie rozwiązanie idealne. Dzięki czemu podróżowanie mpk po Wrocławiu jest znaczniej mniej nudne.

Jednym z moich ostatnich odkryć czytelniczych jest książka "Shantaram" Gregory'ego David'a Roberts'a, którą kilka lat temu polecił mi kumpel z pracy. Długo jej szukałem, zanim w końcu trafiła na mojego InkBook'a.

Na stronie lubimyczytać.pl opis tej książki zaczyna się od słów:
"Shantaram to czytelniczy Święty Graal. To nagroda za setki i tysiące przeczytanych rzeczy średnich. To osiemset stron czytelniczego raju, zasysającej i hipnotyzującej lektury, w trakcie której jedyne co nam przeszkadza, to świadomość, że musi się skończyć."

Marcin Meller napisał, że "Shantaram" to czysta, odarta ze wszystkiego innego radość czytania. To coś niesamowitego.

Mi nie pozostaje nic innego, jak z obiema wypowiedziami zgodzić się w pełnej rozciągłości.

"Shantaram" to książka niesamowita. Opisuje prawdziwą historię życia Australijczyka, który za napady na banki został skazany na 20 lat odsiadki. Z więzienia zwiał do Indii. I tak naprawdę zatarg z prawem nie jest w tej książce najważniejszy. W Indiach Linbaba (bo tak został tam nazwany oficjalnie) związał się z Bombajską mafią. Walczył w Afganistanie (nie do końca chce mi się wierzyć, że nikogo tam i w Bombaju nie zabił, ale to nie jest tu ważne). Został jednym z najważniejszych ludzi Kadirbaja (nie będę tłumaczyć poszczególnych imion, czy przydomków...musicie przeczytać książkę) doskonaląc m.in. proces podrabiania dokumentów.

Dla mnie najważniejszym elementem tej książki jest poszukiwanie samego siebie, szukanie własnego "ja" i sensu życia. Nie będę czarować, "Shantaram" pomimo tego, że książką jest fantastyczną, jest też książką smutną. Smutną i gorzką, chociaż w wielu miejscach portafi również rozbawić. Tych kilkaset stron się nie czyta, je się połyka. Każdy rozdział, każda strona skłania do refleksji nad otaczającym nas światem, nad sobą samym. Praca Linbaby w slumsach Bombaju uzmysławia w jak konformistycznym świecie żyjemy. Kto z nas byłby w stanie pracować jako lekarz w takich warunkach podczas epidemii cholery? Obstawiam, że nikt, albo naprawdę bardzo niewielu. Z czasem Lin stał się pełnoprawnym członkiem mafii, ale za każdym razem, gdy wracał do swoich slumsów (lub jak zawsze mówił do "slumsów Prabakera") czuł pustkę i wyrzuty sumienia względem swoich przyjaciół, których w tych slumsach zostawił.

W trakcie przygody, jaką było obcowanie z tą książką, naszła mnie jeszcze jedna refleksja. Z jednej strony tym bardziej chcę pojechać do Indii, ale jednocześnie z drugiej strony zdaję sobie sprawę jak cholernie jest tam niebezpiecznie. Dla nas, europejczyków, różnica kulturowa będzie kolosalna. Niestety w Europie często nie ma w nas pokory wobec nowych krajów i jadąc w kompletnie nieznane nam miejsce zachowujemy się "jak u siebie", oczekując chociażby takich samych standardów jak we Wrocławiu, Berlinie, czy gdziekolwiek indziej. Z takim podejściem tam zginiemy. Z resztą nie tylko tam, ale również w każdym innym kraju, również europejskim. To tak na marginesie.

Zdecydowanie "Shantaram" trafił do mojego osobistego kanonu książek, które KONIECZNIE należy w swoim życiu przeczytać. Dawno nie miałem łez w swoich oczach czytając książkę. Historia Lina przypomniała mi jakim nieopisanie cudownym uczuciem jest zagłębić się w taką lekturę. To książka magiczna, a komu się nie spodoba, to niestety, ale do niej nie dorósł.