środa, 17 października 2018

Feeria jesiennych barw, czyli Maraton Bieszczadzki

Bieszczady, ukochane góry. Miejsce gdzie odpoczywam psychicznie, a tego ostatnio bardzo potrzebowałem.

Po GUR szukaliśmy z K  jakiegoś fajnego biegu na jesień. Padło na Maraton Bieszczadzki. Dystans 26 km. Po GUR nie chciałem w tym roku biegać już dłuższych dystansów.

Do Cisnej wybraliśmy się zabierając po drodze jeszcze 2 dziewczyny z Wkurw_Teamu.

Biesy przywitały nas obłędnymi kolorami. Feeria czerwieni, pomarańczy i żółci na drzewach. O ile w lecie już Biesy były piękne, tak jesienią brak odpowiednich słów by oddać to piękno. K się śmiała, że pewnie w styczniu zmienię zdanie i stwierdzę, że Biesy najpiękniejsze są zimą. Zobaczymy, na razie jesień jest na pierwszym miejscu :)



Spokojnie dojechaliśmy w piątek, po drodze zahaczając standardowo o KFC na autostradzie. Jako, że wyjechaliśmy po 6 rano, to w Cisnej na Orliku byliśmy jeszcze zanim otworzone zostało biuro zawodów. W związku z tym poszliśmy zjeść do Siekierezady. O ile knajpa ma swój zajebisty klimat, to co do jedzenia mam mieszane uczucia. Niby smaczne, ale szału nie ma. No i dosyć drogo. No ale taka specyfika miejsca, że jest jednym z symboli Bieszczad i przyciąga turystów. Jednak wole Pawła nie całkiem świętego, Bazę ludzi z mgły, czy PTTK.





O 16 pakiety sprawnie odebrane. Poczekaliśmy jeszcze na Di, Wu i ich Kropkę, żeby odebrać zamówione koszulki. Moja wyszła pięknie.



Odwieźliśmy dziewczyny na ich kwaterę i pojechaliśmy do Wetliny po drodze zahaczając o Strzebowiska. O dziwo ziemia nie zarosła tak bardzo jak się obawialiśmy. Przyczepa sucha, silikon na oknach ładnie trzyma.

Sporo śmiechu i trochę wina u Oli, u której nocowaliśmy.

Położyliśmy się dosyć wcześnie. Następnego dnia czekała nas znowu pobudka przed 5, żeby dotrzeć spokojnie na start i nie szukać parkingu.

Poranek powitał nas chłodny, ale nie było jakoś strasznie zimno. Trochę ja nie ogarnąłem, że ze startu naszego biegu organizatorzy będą zabierać worki z ciuchami, więc pojechaliśmy "na krótko" ;) Tragedii nie było, ale jednak jazda ponad 40 minut kolejką z Cisnej na start trochę nas przewiała. Na szczęście nie skończyło się przeziębieniem, a K się śmiała, że pierwszy raz się musiała rozgrzewać przed zawodami.

Przed wyjazdem kolejki oczywiście obowiązkowa fotka naszej radosnej ekipy.



W końcu dotarliśmy na start. Niestety za późno się zorientowałem, że nieopodal na punkcie odżywiania leśnicy mieli swoją nalewkę. Szkoda, że przydałby się kielich na rozgrzanie ;)

Wreszcie 8:15. Mirek tradycyjnie wystartował nas strzałem z pistoletu i ruszyliśmy przed siebie lekko pod górkę. Postanowiliśmy z K biec razem, więc trzymałem spokojne tempo nigdzie sie nie spiesząc. Nastawiałem się na luźny bieg, bez mocnej walki o wykręcenie jak najlepszego wyniku. 

4 kilometr. Pierwsze ostre podejście. Wyciągnąłem kije, ale tylko po to, żeby je po kilkuset metrach przypiąć z powrotem do plecaka. Raz, że nogi bez problemu wyrabiały, a dwa że korek na trasie zrobił się taki, że nie było sensu wspomagać się kijami.

Kolejne kilometry mijały jakby same. Z K fajnie nam się biegło razem przy okazji podziwiając cudowne widoki. 

Ok 11 km punkt kontrolny. Uzupełniliśmy wodę, zjedliśmy kilka pomarańczy i pyszną kartoflankę i dalej w trasę. To był najdłuższy odcinek po asfalcie, który nas mocno rozleniwił i zamiast biec szliśmy szybkim marszem.

Wreszcie dotarliśmy do 2 mocniejszego fragmentu trasy, który prowadził na Orlinek. Wreszcie jakieś fajne podejście :) Mi na nich łydki i uda grały fantastycznie. Z rozmysłem zmieniałem technikę. Raz wchodząc cała stopą, a raz na samym śródstopiu testując co będzie najbardziej efektywne. W wyniku testów doszedłem do wniosku, że najlepiej mi się takie odcinki robi ze śródstopia i palców właśnie. Świetnie w tym też pomagały x-clawy.

Co do samych butów, to niestety znowu przesadziłem z wiązaniem i sznurówki zaczęły się mocno wpijać w kostkę. Trzeba było kombinować z wiązaniem, ale chyba znalazłem też optymalne rozwiązanie. Trzeba będzie przetestować na Ślęży, żeby na Czantorii nie było jaj.

Za Orlinkiem powoli zaczynał się spokojniejszy odcinek, a w finale znany mi z Rzeźniczka fragment ostrego zbiegu w dół. Momentami cholernie ostro. Tam przez chwile nawet rozważałem, czy nie wyjąć kijków, żeby się asekurować, ale po chwili zastanowienia uznałem, że nie ma sensu. Buty świetnie trzymały trasę. Czwórki dawały spokojnie radę, więc leciałem swoje.

Po drodze udało mi się jeszcze załapać na kielicha pigwówki ;)








K trochę bardziej zachowawczo. Jednak Jej buty nie trzymały trasy aż tak dobrze.

Co raz bliżej mety. Powoli było słychać gwar na mecie. Ostatnich kilka zakrętów i wreszcie mostek przy Orliku. Puściliśmy się sprintem na metę. Żadne z nas nie chciało odpuścić ;)

Medale prezentowały się imponująco. Zajebistym pomysłem było dodanie trójkolorowego listka tak bardzo przypominającego barwy jesiennych Bieszczad. 

Finalnie czas 4:18, ale nie on był najważniejszy. Fajnie biegło się razem i współpracowało. Trasa cudowna. Ostatnie miesiące treningów pokazały, że forma idzie powoli w górę. Może szybko nie biegam, ale wydolnościowo jest dobrze, nawet mimo palenia. Mięśnie są co raz silniejsze też dzięki wykrokom, które staram się ćwiczyć w domu. To pozwala z optymizmem patrzeć na przyszły sezon, ale i na Piekło Czantorii.



Po biegu jakiegoś wielkiego zmęczenia nie było. Była za to satysfakcja z udziału i prażenie się na trawce w słoneczku z Watachą z browaru Ursa Maior. Bajka.

Wracamy tu w styczniu, na edycję zimową. Przez chwilę przez myśl przeszło, żeby przepisać się na dłuższy dystans, bo zapisani jesteśmy na 23 km. Ale wygrał jednak zdrowy rozsądek. Rok 2019 ma przynieść przynajmniej 2 biegi na dystansie ok 80 km, więc nie ma co szarżować od samego początku, żeby mi znowu noga nie strzeliła w okolicach marca.

Do zobaczenia na trasie.

środa, 19 września 2018

GUR 53, czyli ultra na poważnie

O ile LBP miało być wstępem do przygody z biegami ultra, to Garmin Ultra Race miał być właściwie celem głównym w tym sezonie i najważniejszym startem.

Rok wcześniej byłem już na tym biegu, ale na dystansie 24 km. Sam bieg dosyć kameralny, ale w pięknych okolicznościach przyrody i fajnie zorganizowany, więc długo się nie zastanawiałem planując starty na ten rok i wiedziałem, że będę chciał wrócić nad zalew, tym razem żeby spróbować się z trasą 50+.

I tak po 3 tygodniach po LBP znowu miałem stanąć na starcie biegu przez kilka godzin. Ktoś powie, że to głupota i że nie było czasu na odpowiednią regenerację. Z 1 strony racja, ale z drugiej po LBP zmęczenia właściwie nie czułem, więc podchodziłem do tego startu spokojnie, ale z respektem. Wiedziałem, że ten start taki prosty nie będzie. Suma przewyższeń ponad 1200 m, ostre podejścia, zbiegi po dużych kamieniach i cholernie dużo korzeni. Czyli to co uwielbiam i chociaż wiem, że dużo pracy jeszcze przede mną jeśli o technikę chodzi, to również to kocham.

Z Wrocławia wyjechaliśmy w piątek, żeby na spokojnie odebrać mój pakiet (K miała swój bieg w niedzielę, więc odbierała pakiet dopiero w sobotę) i udać się do hotelu.

Pogoda w trasie nie rozpieszczała. Może nie jakiś wielki deszcz, ale jednak droga ciągnęła się okrutnie, bo przez ruch nie mogliśmy jechać normalnym tempem. Mimo tego do Radkowa dotarliśmy koło 15, więc jeszcze szybka pizza i można było odbierać pakiet. 





Potem do Dusznik, do hotelu i mogłem się szykować na kolejny dzień mając nadzieję, że na trasie biegu nie będzie za dużo błota. 






W piątek też biegli ultrasi na 81 km i szaleńcy robiący Challenge, czyli zaliczający w 3 dni kolejne 3 dystanse - 81, 53 i 24. Wśród nich mój kumpel z Wkurw_Teamu Paweł. 

Sobota przywitała nas świetną pogodą na bieganie. Ok 13 stopni, lekkie zachmurzenie, ale na deszcz się nie zapowiadało. Plecak spakowałem dzień wcześniej, więc nie pozostawało nic, jak wmusić w siebie jakieś śniadanie. To jedna z tych rzeczy, nad którą też muszę popracować jeśli w przyszłym roku chcę robić dłuższe dystanse. Niestety mój żołądek potrzebuje przynajmniej 2-3 godzin, żeby móc przyjąć jakiś pokarm. Mimo to udało się wcisnąć 2 bułki z nutellą. Wiedziałem, że to niewiele, więc do plecaka spakowałem spory zapas żeli i dextro. 

Chwilę przed 7 ruszyliśmy na start. Nerwowość zaczynała narastać. Z góry wiedziałem, że już na pierwszych kilometrach będzie mnie czekać mocny podbieg, a właściwie podejście. Inna sprawa, że doskonale zdawałem sobie sprawę, że tego biegu nie zrobię w 5 godzin, a zakładanych 7-8 jeszcze nigdy nie biegłem, więc nie wiedziałem jak zachowa się organizm, jak sprawdzą buty. No ale odwrotu nie było.



Przed startem wpadłem na Pawła. Uspokoił mnie, że na trasie jest w miarę sucho.

Wreszcie wybiła godzina 8 i ruszyliśmy przed siebie. Do 2 km szło nieźle i zaczął się podbieg trwający blisko kolejne 2 kilometry. I w tym momencie wiedziałem już, że lekko nie będzie. Niestety ostatnie tygodnie mocno dały się psychicznie we znaki i to głównie głowa właśnie "nie podawała". Ile razy do 30 km chciałem zejść z trasy, to nawet nie zliczę. Walka była straszna, a ile razy padły słowa "mantry ostatecznej" to też lepiej nie wspominać. Wiedziałem jednak, że nie ma szans na poddanie się, bo to by była porażka na całej linii. 

I tak powoli głowa i reszta ciała zaczynały się rozkręcać. Przed startem zakładałem, że chcę zejść poniżej 8 godzin i weryfikując międzyczasy widziałem, że właśnie koło takiego rezultatu powinienem dolecieć.

Na 3 punkcie odżywczym coś finalnie pękło i chociaż tempo może nie wzrosło, to jednak zacząłem się wreszcie cieszyć tym biegiem. Satysfakcja, że już niedługo złamię barierę 50 km również narastała. Tam też spotkałem ponownie Pawła i Piotrka ode mnie z roboty, z którym próbowaliśmy się dostać w tym roku na Rzeźnika. Chwila odpoczynku, uzupełnienie bidonów, jakiś żel i dalej w drogę. Mieliśmy lecieć razem z Pawłem ale nasz plan niespodziewanie pokrzyżowały... szerszenie. Niedaleko za punktem okazało się, że miały (ponoć) zniszczone gniazdo. I o ile normalnie szerszenie są wredne i agresywne, tak te pozbawione gniazda były po prostu wściekłe i atakowały. Paweł jak to leśnik wyrwał do przodu. Ja, jako że się ich boję, cofnąłem się i ze sporą grupą innych osób obeszliśmy feralne miejsce sporym łukiem przez jakieś pole.

Powoli mijały kolejne kilometry. Jakoś do 36 km znowu czekało nas spore podejście. Niby jak na tę trasę dosyć płaskie, ale długie. potem chwila płaskiego i cholernie ostre podejście. Przydały się kije, oj jak one się przydały. I nieważne, że K się potem śmiała, że biegłem na dopingu ;) Bez nich nie zmieściłbym się w zakładanym czasie. Martwić zaczynały mnie kostki, bo dosyć mocno spuchły i buty zaczynały się w nie mocno wbijać, przez co musiałem się kilka razy zatrzymać i poluzować wiązanie butów, ale poza tym Inov-8 X-claw spisały się wyśmienicie...a wg sklepu biegacza nie nadają się na bieganie po skałach :)





W końcu 46 km i ostatni punkt odżywiania. Ponownie uzupełniłem bidony, wciągnąłem kolejny żel, wypiłem kilka kubków coli i ruszyłem dalej. Tu już trasa robiła się płaska a nawet w dół. Trzeba było jednak uważać na kamienie i korzenie, ale świadomość, że do końca już mniej niż 10 km dodawała skrzydeł.

W końcu wybiegliśmy z lasu na asfalt. I chociaż za asfaltem nie przepadam a sama trasa spory kawałek znowu była pod górę, to źle nie było, bo miałem w pamięci z zeszłego roku, że zaraz granica (tak, w tym momencie byliśmy w Czechach) a zaraz za nią wpadniemy znowu nad zalew i zostanie 600 m do mety. 

Powoli było już słychać spikera. Nie pozostawało nic innego jak lecieć przed siebie. Jeden zakręt, drugi zakręt, prosto przez mostek, króciutki podbieg i wreszcie upragniona meta! Czas? 7:54:18, więc tak jak chciałem. Jasne, że gdyby psychika na początku lepiej współpracowała, to spokojnie byłbym w stanie być przynajmniej o 30 minut wcześniej, ale nie mam zamiaru narzekać. Upragnione 50 km złamane. Mogę się w pełni świadomie nazywać ultrasem.





Wnioski po biegu? Kilka ich jest:

  1. Muszę popracować nad psychiką. Zbyt często jednak poddaję się na podbiegach, a nawet na płaskim widząc, że mieszczę się w zakładanym czasie. To oznacza, że spokojnie mogę biegać szybciej.
  2. Nauczka po pęknięciu zmęczeniowym, żeby brać witaminy zdaje egzamin. Chociaż ostatnio łydka i piszczel się odzywały, to na biegu było bez problemów
  3. Mimo, że niedawno wróciłem niestety do palenia, to e-fajka nie wpływa jak na razie na wydolność, ale fakt jest faktem, że wypadałoby to rzucić w cholerę znowu :)
  4. Do zdecydowanej pracy kwestia śniadań. Może nie odcinało mnie energetycznie, ale na samych żelach dłuższe dystanse będzie ciężko zrobić
  5. Zdecydowanie dalej będę robić w domu wykroki i przysiady, żeby nogi wzmocnić
  6. No i w sumie chyba najważniejsze - jeśli chcę w 2019 zrobić 80 km na Rzeźniku, albo na ŁUT to treningi nie mogą być po 10-15 km. Muszą być po prostu dni, kiedy będę robić spokojne, długie wybiegania pod 30 km
Po biegu z K na spokojnie pospacerowaliśmy po Dusznikach, które okazały się całkiem fajnym miasteczkiem. Przed snem jeszcze mistrzostwa Europy na żużlu i szybko spać, bo K startowała na 24 km. Na starcie spora ekipa Wkurw_Teamu :) Swój bieg zaliczyła koncertowo i jedyne co Jej się nie podobało, to to że nic Jej nie bolało :D Wariatka ;)


Teraz zostały mi już tylko 3 starty w tym roku. Ultramaraton Bieszczadzki 26 km, Bieg niepodległości w Poznaniu dla zabawy i złotego mieczyka do zeszłorocznej tarczy i "truskawka na torcie", czyli Piekło Czantorii. Obawiam się tylko Piekła i podejścia pod stok narciarski, ale zdecydowanie będę się tymi biegami bawić. W już w styczniu na horyzoncie zaczyna klarować się kolejny dłuższy start. tym razem chyba w tatrach w ramach ultra Janosika :)


Do zobaczenia na trasie.

niedziela, 2 września 2018

Bieg Koguta na spontanie

Tydzień minął od LBP. Mimo, że był to debiut ultra i pierwszy raz taki przebiegnięty dystans moje nogi czuły się całkiem nieźle. I tak od słowa do słowa znajomi namówili mnie na 11. Bieg Koguta w Oławie. 10 km asfaltu. Dzień wcześniej machnąłem sobie jeszcze w całkiem fajnym czasie 16 km czarnym szlakiem po Ślęży, a w środę dosyć szybką piątkę w ramach Karłowickiej Pętelki (ta akurat była nawet za szybka na tamten moment).

No cóż. Uwielbiam mój Wkurw_Team Wrocław, a że nie chciałem siedzieć w domu, to uznałem, że czemu nie. Szybka weryfikacja, czy można się zapisać (można było w dniu zawodów), więc stwierdziłem, że najwyżej pojadę jako support.

Założenie było takie, że nie nastawiam się na żaden czas. Jasne, że granica przyzwoitości 55 minut miała zostać osiągnięta, ale dawno po asfalcie nie latałem, więc szczególnie po LBP nie wiedziałem na co się nastawiać.

Wyjazd rano. W biurze zawodów zapis bez najmniejszego problemu. Gość, który przyjmował moje zgłoszenie rozbawił mnie do łez. Pada pytanie, czy ma wpisać jakiś klub. Oczywiście miał wpisać "Wkurw_Team". Chwila konsternacji, po czym skomentował tylko "zajebiście" :D

Po odebraniu pakietów najwyższa pora była przebrać się w rynsztunek bojowy. Mimo, że w sobotę było dosyć chłodno, to niedziela zapowiadała się pięknie. Momentami aż za bardzo, bo robiło się duszno i parno, ale generalnie niezłe warunki do biegania, żeby nie powiedzieć, że bardzo dobre.

Zebraliśmy całą ekipę i na rynku obowiązkowa foteczka.


Nasze harty zaczęły rozgrzewkę, a reszta czekała na start o 11. 

Spokojnie ustawiłem się w okolicy pacemakerów na 55 minut. Swoją drogą, albo ja już serio dawno nie biegałem asfaltów na takim dystansie, albo na Kogucie poszli grugo wystawiając tylu "zająców".

Nerwowe minuty przed startem. Nakręcanie głowy, żeby nie zawiodła w momentach kryzysu. Zamykanie oczu i wsłuchiwanie się w muzę, którą puszczał DJ. Co prawda nie był to mój ukochany Amon Amarth, który zawsze nastawia mnie bojowo, ale dawało radę. 

I w końcu start.

Początkowe metry, to standardowa walka o miejsca i przebijanie się do przodu. Z lekką konsternacją widziałem jak pacemaker na 60 minut leciał z gościem na 55, ale uznałem, że lecę swoje.

Po pierwszych 500 metrach zaczęło się w końcu robić luźniej na trasie. Ja spokojnie przesuwałem się do przodu. Szybka weryfikacja zegarka i tempo w okolicach 5:00 min/km.

Dosyć szybko, ale znając siebie spodziewałem się takiego początku.

Jak to na asfaltowych biegach wybierałem sobie kolejne "ofiary" do wyprzedzenia i spokojnie leciałem swoje, a moje zdziwienie z każdym metrem rosło. Rosło, bo tempo zamiast spadać, to było co raz szybsze. Wskazania zegarka pokazywały, że lecę poniżej 5:00. I co więcej ani nogi nie wykazywały oznak buntu, ani zadyszka nie łapała.

Sam byłem w szoku, ale skoro tak dobrze żarło, to nie miałem zamiaru zwalniać.

Organizatorzy, szczególnie przy tak niskiej opłacie startowej, która online wynosiła śmieszne 30 zł, stanęli na wysokości zadania i punkty nawadniania były co 2,5 km. Mi było wszystko jedno, bo od początku leciałem z planem, że nie korzystam. Tak na sprawdzenie samego siebie. Miłym zaskoczeniem były też kurtyny wodne. Oj organizatorzy we Wrocławiu mogliby się wiele nauczyć.

5 km poniżej 25 minut. Niby biegałem już szybciej, ale i tak zaskakująco dobrze mi się biegło i co ważne non stop poniżej 5:00.

Kryzys lekki złapał na 7 km. Męska rozmowa z samym sobą, że na 3 km przed metą szkoda odpuścić szczególnie, że zapowiada się życiówka. Z mocnym postanowieniem, że na 9 km jeszcze przycisnę leciałem dalej przed siebie. 

I ten ostatni kilometr faktycznie wyszedł zgodnie z planem - 4:31 min/km. Na ostatnich metrach chciałem jeszcze kumpla łyknąć, ale był już za daleko, a ja leciałem na skraju.

Finalnie 49:10 co jest wynikiem fantastycznym. Przez moment myślałem, że to nawet życiówka, ale zapomniałem, że życiówkę mam z Kobierzyc 48:08 ;)



Na mecie czekał jeszcze pyszny serniczek przygotowany przez Marlenę :) A po drodze jeszcze machnęliśmy sobie fotę w foto budce. No i jak tu tych ludzi nie kochać? ;)


Co mi pokazał ten bieg? Że jednak potrafię jeszcze szybko biegać po asfalcie i że treningi tempowe, czy podbiegi pod górskie i ultra sprawdzają się też na płaskim. Trochę martwi, że zaczynam czuć dyskomfort w piszczelu, ale kładę to na karb praktycznie zerowej regeneracji. Więc w tygodniu lekkie wybiegania, bez żadnych mocniejszych akcentów.

To był dzisiaj zdecydowanie jeden z przyjemniejszych biegów na 10 km. Czy mogłem mocniej pobiec? Na życiówkę? Pewnie tak, ale po LBP i ostatnich zawirowaniach jestem więcej jak zadowolony z tego startu. To był bardzo dobry pomysł, żeby tam pobiec i każdemu polecam start w Kogucie :)

Do zobaczenia na trasie.

wtorek, 28 sierpnia 2018

Reaktywacja biegiem ultra

Sporo, oj sporo czasu minęło od kiedy ostatni raz tu byłem. Fakt, że myślami co jakiś czas chciałem wrócić, ale jakoś nie mogłem nabrać weny. 

Teraz trafiła się idealna okazja. Mianowicie długo wyczekiwany debiut na dystansie ultra. 

W tym roku zaplanowałem sobie 2 takie dystanse. Na pierwszy ogień miał pójść Letni Bieg Piastów na Polanie Jakuszyckiej i 50 km po dosyć dobrze znanych mi ścieżkach. 3 tygodnie później czekać mnie jeszcze będzie Garmin Ultra Race i tego biegu boję się znacznie bardziej, aczkolwiek po LBP już jakoś mniej.

Trasę LBP miałem okazję poznać jeszcze na studiach, gdy sporo wędrowałem po Izerach do Orlego, czy do Chatki Górzystów. Rok temu biegłem tam też Jakuszycką Jedenastkę. Tak więc z grubsza wiedziałem czego się spodziewać na trasie. Że co prawda dystans będzie zdecydowanie najdłuższym jaki kiedykolwiek przebiegłem, ale też że sama trasa specjalnie wymagająca nie będzie jak na bieg górski.

Suma przewyższeń 1064m.

Przyjechaliśmy już w piątek, żeby na spokojnie odebrać pakiety. Jako, że na Polanie trwają prace remontowe przed sezonem zimowym, to odbiór był tym razem w Szklarskiej. Podjeżdżając pod hotel mocno się zastanawiałem, czy dzielna Renata da sobie radę na stromej górce. Na szczęście sprawniejsze z niej autko, niż ze mnie kierowca i bez większych problemów dojechała, chociaż momentami zaczynała się dusić.

Sam pakiet nic szczególnego, ale przecież nie dla pakietu chciałem tu pobiec.

Obowiązkowym elementem programu musiała być oczywiście wizyta w Harrachovie. Być tak blisko Czech i nie pojechać na smażony ser, czy po tamtejsze piwo? No nie mogłem tego odpuścić.

W samym Harrachovie złapała nas burza. Lało jak z cebra i nerwowo zaczęliśmy ze znajomymi sprawdzać pogodę na kolejny dzień. Ja do prognoz, nauczony doświadczeniem, podchodzę z mocną dozą wątpliwości, bo się zmieniają co godzinę. Mimo to wg wszelkich prognoz w sobotę padać miało dopiero po 14, więc na koniec mojego biegu. Temperatura miała być koło 14 stopni, więc idealnie na bieganie. 

Pozostawało pytanie jakie buty wybrać. Inov8 x-claw, czy wierne adidasy asfaltowe. Po krótkiej dyskusji z kumplami, którzy również mieli lecieć 50 km, uznaliśmy, że na taką trasę szkoda kolców w typowych trailówkach, więc padło na asfaltowe buty. Okazało się to całkiem niezłym pomysłem, bo trasa w większości była mocno ubita, lub w ogóle prowadziła asfaltem. W sumie najgorzej się biegło chyba po skoszonej, nasiąkniętej wodą trawie jakoś za 30 km.

Nie chcąc popełnić błędu sprzed roku, gdzie z kumplem lekko przesadziliśmy z browarami, grzecznie wypiliśmy po 3 i po 22 położyliśmy się spać.

Poranek powitał nas chłodny, ale na szczęście bez deszczu. Plecak spakowałem dzień wcześniej upychając do niego 8 żeli od PowerBar i SIS, do tego dextro, oraz bluza jakby miało sie drastycznie ochłodzić i kurtka przeciwdeszczowa. Poza tym miałem lecieć "na krótko".

Na samej Polanie widać było, że dla kibiców aura nie jest zbyt zachęcająca. Niewiele osób się kręciło. Podobnie sprawa się miała z expo. Już rok temu zbyt duże nie było, a w tym roku ot 1 stoisko ;) No ale przecież nie przyjechałem tu na zakupy, tylko żeby zaliczyć swoje pierwsze ultra. 

Szybka fota z Wkurw_Teamem również z częścią osób, które miały godzinę po nas ruszyć na połówkę i można było ustawiać się na starcie.


Razem z Bartkiem i Łukaszem zaczęliśmy wspólnie. Już na pierwszych kilometrach zacząłem się lekko wysuwać przed chłopaków. Nie chciałem zbytnio szarpnąć, żeby się nie spalić, ale że biegło mi się nad wyraz dobrze, to postanowiłem nie czekać na nich i lecieć swoim tempem. Do samego Orla trasa głównie w dół, dzięki czemu w początkowej fazie tempo zeszło mi nawet do 4:06/km. Bardzo szybko. Mogło być nawet szybciej, ale specjalnie nie chciałem całkiem puścić nogi, żeby się oszczędzać i przypadkiem nie wypieprzyć na jakimś kamieniu.

Co ważne, to punkty odżywiania i nawadniania. LBP to idealny bieg na debiut, gdzie jeszcze nie wie się dokładnie co ze sobą zabrać, czy jak organizm będzie reagować. Punktów na całej trasie było aż 10, więc właściwie co 5 km. Na upartego nawet wody można było swojej nie brać. Ja sobie zrobiłem własne izo do obu bidonów i do końca ich właściwie nie zużyłem w całości. Na punktach sporo piłem coli i jadłem sporo arbuzów.

Kolejne kilometry wpadały aż miło. Na 20 km czas miałem lekko ponad 2:10. Gdzieś z tyłu głowy zaczęła świtać myśl, że jednak przeszacowałem czas ukończenia, bo pierwotnie zakładałem 7h (limit był 8), a tu się zapowiadało, że spokojnie będę lekko ponad 6...co finalnie też źle oszacowałem.

Minął 28 km. Jak dotąd nigdy jeszcze aż tyle nie przebiegłem. Do tej pory najdłuższym biegiem był Rzeźniczek. Zabawa miała się dopiero zacząć. 


Około 30 km spodziewałem się maratońskiej ściany i faktycznie między 31 a 33 km biegło mi się najciężej. Około 30 km na wysokości Zakrętu Śmierci kolejny punkt odżywiania, a na nim harleyowcy. Świetna ekipa (z resztą wolontariusze na każdym z punktów byli rewelacyjni!). Tu zrobiłem dłuższą przerwę na kilka kubków coli, arbuza i pomarańcze. Nerwowo spoglądałem za siebie spodziewając się, że w każdej chwili pojawi się Bartek, albo Łukasz. Gdy nie przybiegali zacząłem się zastanawiać, czy przypadkiem mnie już wcześniej nie wyprzedzili, bo nie mogłem pojąć jakim cudem mogę być szybszy od kumpli, którzy mają już kilka ultra na koncie, a  w dodatku Bartek potrafi robić po 300 km w miesiącu.

Po odpoczynku na punkcie ruszyłem dalej przed siebie co jakiś czas przechodząc do marszu. Do 40 km to była prawdziwa walka ze sobą. Zdecydowanie najwolniejszy mój odcinek. Jednocześnie w głowie cały czas przeliczałem o której mogę być na mecie i jak nic mi wychodziło, że złamię 6h. Jakiś kosmos.

Za 40 km nowe siły. Swoje zrobiło to, że odległość jaka pozostała nie była już dwucyfrowa.

Co raz głośniej było słychać dźwięki z Polany Jakuszyckiej.

Jakie było moje zdziwienie, gdy kibice zaczynali mówić, że został już tylko kilometr do mety, albo kilkaset metrów. Ale jak to? Przecież to dopiero 47 km, a miało być 50. Jak się okazało na mecie dystans wyszedł niecałe 48 km. Tak, czy owak dystans ultra, ale 5 z przodu wyglądała by ładniej ;)

Na metę wpadłem ze łzami w oczach i radosnym "tak, kurwa!"


Jako, że przed startem zakładaliśmy wszyscy, że dobiegniemy dużo później, to nasze dziewczyny z połówki jeszcze nie wróciły z domu na metę. Szybki meldunek, że dobiegłem i żyję. Wygrzebałem kasę z plecaka, założyłem bluzę i kurtkę, i poszedłem po browara. Nie zważając, że zimno było jak cholera, a ja się cały trząsłem siadłem w przebieralni czekając na support.

Czas? 5:21:40!! Bartek dobiegł ponad 20 minut po mnie, Łukasz ponad godzinę. Nie mogłem w to uwierzyć. 

Tak więc mogę powiedzieć, że debiut ultra w pełni udany. Za 3 tygodnie GUR. Tam już takiego czasu na bank nie wykręcę, bo trasa jest o niebo cięższa, ale już mniej się obawiam dystansu. Bardziej przewyższeń i skał w Górach Stołowych.

Co ciekawe po biegu bolały mnie tylko lekko kolana, a z wysiłku wieczorem miałem lekką gorączkę, ale poza tym nie czułem, że przebiegłem taki dystans.

Dla wszystkich planujących bieganie ultra polecam LBP. Trasa jest banalnie prosta, więc można spokojnie spróbować swoich sił przed poważniejszymi wyzwaniami.

Czy wrócę za rok? Nie wiem. Czas pokaże. Na pewno duży plus za organizację biegu na trasie. Idealnie oznakowane, punkty na bogato. Nic tylko biec.

Ten bieg też mnie utwierdził w przekonaniu, że chcę iść w tym kierunku. Asfalty pewnie jeszcze jakieś będę robić. Chciałbym machnąć normalny maraton, ale zdecydowanie więcej frajdy dają mi biegi górskie. Co do GUR, to liczę, że jednak po nim będę miał zakwasy takie, że chodzić nie będę mógł ;) Ktoś powie, że jestem pojebany. No jestem, ale po prostu lubię jak boli, bo wtedy czuję, że wykonałem kawał zajebistej, nikomu niepotrzebnej roboty ;)

Do zobaczenia na trasie.

niedziela, 25 marca 2018

11. Panas Półmaraton Ślężański

Sobótka, niewielka miejscowość ok 30 km od Wrocławia. Nad nią wznosi się ulubiona góra większości biegaczy z Wrocławia i okolic, czyli Ślęża. Idealny teren do wszelakich treningów.

W tym roku jestem tu zdecydowanie częściej, szykując się do Rzeźniczka i 2 planowanych ultra. To jednak trasy trailowe, bo i do takich biegów najłatwiej się na Ślęży przygotować.

Jednak Sobótka i Ślęża znane są również z asfaltowego biegu, jakim jest Panas Półmaraton Ślężański. W tym roku była to już 11 edycja zawodów, które cieszą się bardzo dużym zainteresowaniem i sympatią biegaczy.

Rok temu ta połówka z niezrozumiałych przyczyn (ale pewnie "kasa misiu, kasa") wypadła z listy biegów do korony półmaratonów polskich. Nie przeszkodziło to jednak, by jubileuszową, dziesiątą edycję i tak ukończyło blisko 4000 biegaczy.

Ja nawet miałem rok temu wystartować, ale że w 2017 byłem w trakcie robienia korony, a dzień po Sobótce był Poznań, to z bólem serca odpuściłem. W tym roku już żaden inny start nie kolidował, więc mogłem spokojnie wziąć udział w Panasie :)

Z tym spokojnie, to tak ciut na wyrost. Ostatni właściwie miesiąc to ciągnące się kontuzje. A to stłuczone kolano, a to nawrót shin splints. Przez to nie dość, że  kilometrów na treningach była bardzo mało, to i jakościowo nie były najlepsze. Głównie spokojne klepanie, bez żadnych akcentów poza 1 wypadem na Ütliberg w Zurychu.

Przez to nie nastawiałem się na żaden konkretny wynik. Wiedziałem, że będą podbiegi, ale też i bardzo długi i ostry zbieg. Asekuracyjnie oscylowałem w okolicach 2:10. Najgorsze, że ciągle bolała łydka. Ostatnie dni to były typowy rest, bez żadnych treningów. Tylko danie spokoju mięśniom, żeby się rozluźniły.

Ze znajomymi spotkaliśmy się w stałym miejscu, z którego jeździmy biegać czarnym szlakiem po Ślęży. Ruszyliśmy chwilę przed 8 rano, by spokojnie znaleźć parking i odebrać pakiety startowe. Rozbawiła nas wszystkich informacja na FB biegu, że w pakiecie będą szoty z l-karnityny, bcaa i coś jeszcze. Z dopiskiem, żeby szybko spożyć, bo mają krótką datę ważności ;) No przynajmniej ostrzegali uczciwie :) Jako, że ja nie lubię takich specyfików, to nawet nie miałem zamiaru użyć. Za to z Namysłowa się akurat ucieszyłem, bo to bardzo fajne piwo :)

Pakiet odebraliśmy bardzo sprawnie. Pokręciliśmy się po expo uzupełniając zapasy biegowych odżywek i nie pozostało nic innego jak gdzieś posadzić dupę i czekać na ustawkę wkurw_team i zdjęcie.


Swoją drogą warto było być na miejscu grubo przed 9 sądząc po ilości aut, jakie potem zaczęły się zjeżdżać.

Pogoda robiła się bardzo fajna do biegania. Nawet przez chwile się zastanawiałem, czy jednak nie zmienić długich spodni na krótkie, ale ostatecznie poleciałem "na długo".


Przed startem sporo rozmawialiśmy o trasie. Do 9 km miało być pod górę, potem ostro w dół, gdzie można by się rozpędzić. Faktycznie było sporo pod górę, ale jednak spodziewałem się, że będzie bardziej wymagająco. Między 8 a 9 km faktycznie ostrzejszy odcinek, ale w porównaniu do Wałbrzycha (a to też asfaltowa połówka), to nie było tak źle. Za to zbieg po 9 km bomba. Gdyby nie tłum na trasie i ciągle boląca łydka rozpędziłbym się bardziej, chociaż i tak tempo 4:05 było świetne. 

Z każdym kilometrem czułem, że niezaleczona łydka daje o sobie znać. Swoje oczywiście też robił brak sensownych treningów. Wydolność w ostatnim czasie próbowałem utrzymywać na orbitreku. Bardzo lubię to, ale jednak to nie to samo, co normalne bieganie. 

Mimo tego biegło się dosyć przyjemnie. Może przez fakt, że przestałem zwracać uwagę na czas i nastawiam się na dystans? A może jednak mimo wszystko nie jest aż tak źle z tą formą?

Największy kryzys pojawił się za 18 km. Tam już często przechodziłem do marszu. I gdyby nie to, to 2 godziny pękły by bez najmniejszego problemu. Finalnie na mecie czas oficjalny to 02:00:30. Czy słabo? Rok temu powiedziałby, że tak. Chociaż i tak znacznie lepszy niż w płaskim Krakowie i w Wałbrzychu. Teraz jestem z niego bardzo zadowolony. Sam start dał mi masę frajdy i satysfakcji. No i ten medal, jeden z ładniejszych w kolekcji.


Co teraz? Przymusowy odpoczynek. Po 21 km łydka i piszczel pokazują mi, że to nie był dobry pomysł, więc najpierw muszę się wyleczyć, zanim wrócę do normalnych treningów, lub w ogóle zacznę chodzić nie kulejąc. Poza tym nic nie boli, żadnych zakwasów, więc była moc żeby pocisnąć znacznie mocniej. Mimo wszystko było fajnie. I warto teraz pocierpieć z bólu. Czy za rok wrócę na Panasa? Zdecydowanie tak. Ekstra impreza, którą zdecydowanie polecam.

Do zobaczenia na trasie.