wtorek, 29 sierpnia 2017

Jakuszycka Jedenastka

Izery. Ze wszystkich gór, jakie kiedykolwiek odwiedziłem to mój najbardziej ukochany region, a do Orlego, czy Chatki Górzystów będę miał zawsze największy sentyment. I może byłbym w stanie wymienić schroniska, które są ładniejsze, ale jednak to do tych miejsc sentiment mam największy.


W związku z tym koledze Łukaszowi nie zajęlo dużo czasu, żeby mnie namówić na Jakuszycką Jedenastkę w ramach Letniego Biegu Piastów. Do wyboru mieliśmy dystans 11, 21 i 50 km. Ultra z góry odrzuciłem, bo to jeszcze nie czas, a połówki nie chciałem robić, bo robiłbym tym samym 3 półmaratony w ciągu 3 tygodni. Jednak troszkę za dużo i tak z resztą czuję powoli lekkie przetrenowanie. Tak więc zapadła decyzja, że lecimy Jakuszycką Jedenastkę.


Tak, czy owak w sobotę rano spakowaliśmy się z Agą do dzielnej Renaty i ruszyliśmy w kierunku Polany Jakuszyckiej, gdzie mieliśmy się spotkać z Łukaszem. Na miejsce dotarliśmy bez większych problemów. Sobota to był główny dzień imprezy, więc parking na Polanie zawalony "po dach".


Sprawnie odebraliśmy pakiety, Łukasz zapisał jeszcze znajomych i byliśmy gotowi. Swoją drogą lubię biegi górskie. Raz, że nie ma takich tłumów, dwa że organizatorzy się dużo bardziej starają.





Z Polany udaliśmy się jeszcze do Harrachova, żeby wykorzystać sytuację i uzupełnić zapas czeskiego piwa ;) Tam też zjedliśmy pyszny obiad. Oj ten smażony ser z knedlikami to chodził za mną od kilku dni :) Knedliki ,wstyd się przyznać jadłem pierwszy raz w życiu :D I porównując ziemniaczane z chlebowymi zdecydowanie polecam te ziemniaczane :)


Po skończonym obiedzie pojechaliśmy do Łukasza. Nie wiem czy bez niego moja durna nawigacja by sobie poradziła ze znalezieniem drogi ;) Bardzo mała miejscowość niedaleko Piechowic. Cisza, spokój (nie licząc gdaczących kur czy muczących krów). Sielanka. W sam raz, by naładować baterie przed biegiem i odpocząć od miasta.


Rano szybkie śniadanie i kawa, i ruszyliśmy ponownie w kierunku Polany Jakuszyckiej.


Początkowo pogoda nie zapowiadała się najlepsza. Chmury wisiały nad głowami, było dosyć zimno i do tego wiało. Jak się okazało nie było jednak tak źle. Wiatr chmury przewiał a temperatura powoli zaczynała rosnąć, pozostając jednak w przyjemnych do biegania granicach.


Tu pierwsze słowa uznania dla organizatorów. Co prawda dużego doświadczenia w biegach górskich nie mam, ale miło zaskoczył mnie numer startowy, na którym narysowana była mapa trasy z oznaczonym punktem odżywczym i rodzajami trasy (asfalt, szuter, górski). Żeby było ciekawiej tras abyła wydrukowana do gory nogami, tak aby w trakcie biegu móc sobie tylko szybko odchylić numer i już widzieć co i gdzie nas czeka. Pierdoła, ale sympatyczny bajer.




Chwilę przed 10 ustawiliśmy się na starcie. Słoneczko wyszło jak na zawołanie, chociaż upału nie było. Ruszylismy przed siebie...


Pierwsze 5 km miało prowadzić asfaltem do Stacji Turystycznej Orle. Mimo pewnego ścisku trasa bajka, praktycznie cały czas z górki, więc można było się całkiem przyjemnie rozpędzić. Tę pierwszą piątke machnąłem w super jak na mnie czasie poniżej 25 minut.


Za Orlem zaczęło się robić weselej :) Najpierw dosyć stormy podbieg, a właściwie podejście. Niezbt długie, ale dające się nawet odczuć.


Chwilę potem zejście w dół. Na tym etapie trasa nie dość, że wąska i ciężko było kogokolwiek wyminąć (dobra, to ja byłem tu wymijany), to trudna technicznie, bo prowadząca po korzeniach, na których łatwo było o wywrotkę.


Po tym wesołym odcinku nawróciliśmy z powrotem w kierunku Orla, gdzie na 7,5 km czekał na nas punkt odżywczy. Nawet chwyciłem sobie kawałek pomarańczy, wciągnąlem dextro i radośnie potruchtałem dalej przed siebie wiedząc, że za chwilę czeka na nas najtrudniejszy odcinek, czyli stosunkowo długi podbieg pod Samolot.


Sam podbieg nie jest jakoś specjalnie stromy, ale jednak daje w kość. Ja się jednak dalej cieszyłem jak dziecko, że jestem z powrotem w moich ukochanych okolicach i spokojnie parłem pod górę motywując się wzajemnie z gościem obok mnie.


Za szczytem ostatnie 2 km to był już zbieg, na którym można się było bardzo przyjemnie rozpędzić. Uważać trzeba było tylko na kamienie, żeby nie skręcić na nich nogi. Tu udało się wykręcić rekordowe tempo 4:10.


Na metę wpadłem z czasem niewiele ponad 1h05min, więc zgodnie z tym co sobie zakładałem.


Przy okazji jeszcze jedna pochwała w kierunku organizatorów. Nie dość, że każdy kilometr był oznaczony, to jeszcze na ostatnim kilometrze co 100 metrów oznaczenie ile zostało do końca. W mieście są wyjątkowe problem z oznaczeniem trasy co kilometr, nie wspominając już o tej końcówce. Można? Można!


Na mecie bardzo fajny medal i pełno owoców plus ponoć bardzo smaczna potrawka z kurczaka z ryżem. Ja swoją oddałem Adze, bo jednak rzadko jem po biegu.




Potwierdziło się te, że w bieganiu najważniejsze jest to, żeby nie być kierowcą ;) Dla chętnych była lemoniadka z żołądkową. Mi jednak nie pozostawało do wyboru nic innego jak woda mineralna.


Chwilę posiedzieliśmy i zebraliśmy się jeszcze do Łukasza na grilla.


I tak oto bardo przyjemnie spędziliśmy weekend w górach.


To był bieg typowo dla zabawy. Bez ciśnienia na wynik. W 100% cieszyłem sie samym faktem startu i podziwiałem widoki.


Letni Bieg Piastów na bank wchodzi na moją listę biegów w kategorii "must". Na przyszły rok już się z Łukaszem umówiliśmy na dłuższy dystans. Izery to nie są wymagające gory pod względem przewyzszeń, dlatego też najprawdopodobniej polecimy tam 50 km, a jeśli nie, to przynajmniej połówkę.


Każdemu, kto miałby ochotę zacząć przygodę z biegami górskimi będę polecać ten bieg. Nie jest wymagający technicznie. Suma przewyższeń nie jest też wysoka, więc ktoś kto zejdzie z asfaltu nie dozna szoku. Sam bieg zorganizowany jest rewelacyjnie. Widać, że mają doświadczenie z zimowego Biegu Piastów. No i z Wrocławia nie jest wcale daleko, bo jedynie ok 130 km, więc można wyskoczyć nawet tylko na 1 dzień.


Baterie naładowałem. W następny weekend wyprawa na północ po 4 perłę do korony, czyli półmaraton w Pile. Będzie, jak będzie. Chyba zaczynam odpuszczać walkę o jak najlepszy czas. Życiówkę na głównych dystansach już i tak w tym roku na wiosnę poprawiłem ;) Co ma być, to będzie. Wolę się miło zaskoczyć.


Do zobaczenia na trasie.



środa, 23 sierpnia 2017

3 przystanek w drodze do korony, czyli relacja z 18 Philips Półmnaratonu w Wałbrzychu

Walka o koronę półmaratonów minęła półmetek. Za mną 3 z 5 startów wymaganych do realizacji głównego celu na ten rok.

Przed startem nie wiedziałem kompletnie na co się nastawiać. Brak było w ostatnich miesiącach i tygodniach długich wybiegań. Z 2 strony jestem już na tyle "doświadczonym" biegaczem, że nie potrzebuję wybiegań po 20 km, żeby się przygotować do połówki. Przynajmniej, żeby ją zaliczyć. Bo jeśli chodzi o czas, to jak się okazało jestem daleki od optymalnej formy, bardzo daleki niestety.

Nie będę się jednak tłumaczyć po raz kolejny kontuzją. To już nie ma sensu. Po prostu zaniedbałem treningi i robiłem je byle je zrobić. Dopiero w ostatnich 2-3 tygodniach zacząłem faktycznie wplatać jakieś element siły biegowej, czy szybkościowe do monotonnego klepania kilometrów. To się zemściło na mnie.

Inna sprawa, że ostatnio coś mi tętno zaczęlo wariować (albo czujnik w Garminie) i zegarek zaczął przy tempie 5:20-5:30 (czyli teoretycznie coś koło mojego BC2) pokazywać HR 190. To się zaczęło przekładać na odcinanie na trasie treningu.

Przed startem wiedziałem też, że sama trasa będzie ciężka. Na wszystkich forach, tak samo wszyscy znajomi mówili, że to najcięższy z biegów na całej liście do korony. Biegłem Kielce, gdzie też płasko nie było, ale tego co czekało w Wałbrzychu się nie spodziewałem.

Tak, czy owak w niedzielę rano razem z 2 znajomych ruszyliśmy pełni nadziei i w dobrych humorach do miasta złotego pociągu.

Pakiety odebraliśmy jeszcze w piątek we Wrocławiiu, więc na miejscu pozostało się już tylko szybko przebrać i udać na start po fotę ze znajomymi. Frekwencja na zbiórce dopisała jak cholera - całe 4 osoby :D No ale nie liczy się ilość, ale jakość ;)






Mimo wcześniejszych zapowiedzi, że będzie padać pogoda była fantastyczna (kolejne potwierdzenie, że w tym kraju synoptycy mogliby równi dobrze prognozować numery w totku, bo mają takie samo prawdopodobieństwo trafienia). Ok 18 stopni, delikatne zachmurzenie. Nic tylko biec.



Chwilę po 11 ruszyliśmy razem z Alanem. To był mój pierwszy start w oficjalnych zawodach, podczas którego korzystałem z plecaka z bukłakiem (wcześniej używałem go tylko na wycieczce biegowej, albo na treningach). Na mniej niż połówkę nie ma to najmniejszego sensu, ale na tym dystansie sprawdziło się bardzo fajnie. W bidonie dawno zabrakłoby mi wody, a tak bukłak z blisko 1,5l dojechał do końca. Nie było też problem ze schowaniem pod ręką żeli i telefonu tak aby nie zamókł do potu. Zdecydowanie polecam.

Połówka w Wałbrzychu, chociaż w koronie, to jednak nie ma aż tylu uczestników co Wrocław, czy Poznań. Mimo tego początek był w lekkim tłumie, ale biegło się dosyć dobrze. Już pierwsze 2 km pokazały co nam trasa może zrobić. Na "dzień dobry" przedsmak podbiegu. Organizatorzy doskonale sobie zdawali sprawę z trudności trasy (szczególnie, że lecieliśmy na 2 pętlach) i przed 3 kilometrem już był punkt odżywczy.

Lekko się z Alanem zdziwiliśmy i spokojnie pobiegliśmy dalej mijając pierwsze osoby, które odczuły powitalny podbieg i maszerowały w górę.

Im dalej w trasę, tym było ciekawiej. Koło 5-6 kilometra wylecieliśmy z zakrętu i na ustach pojawiło się "radosne" "o kurwa"...czyli długi odcinek ulicy...idący dosyć mocno w gore. Tak, to był jeden z dwóch długich i ostrych podbiegów.


Tempo utrzymywaliśmy fajne. Spokojne 5:20-5:30, czyli tak jak po cichu planowałem. Po drodze czekał nas jeszcze jeden taki "przyjemny" długi podbieg i kilka mniejszych. Trasa poza tym miała bardzo dużo zakrętów. Ktoś powie, że to źle, bo jest wolna. No ale omówmy się, że z tymi podbiegami to Wałbrzych nie jest najszybszym biegiem w koronie. Chociaż na zbiegach można było oczywiście też sporo nadrobić. Mi osobiście zakręty nie przeszkadzały. Trasa była poprowadzona dosyć szerokim ulicami (poza samym rynkiem, ale też tragedii nie było), więc biegło się pod tym względem fajnie. O wiele lepiej niż np. w Krakowie rok temu.


Końcówka okrążenia to rynek w Wałbrzychu i jego okolice. Na marginesie już po biegu, na spokojnie gdy odpoczywaliśmy czekając aż nie wylosują nas do żadnej nagrody, pooglądałem sobie ten ryneczek i muszę przyznać, że jest bardzo ładny. Kiedyś muszę tam pojechać na jakiś weekend pozwiedzać.


Wracając do biegu. Ta końcówka okrążenia po rynku miała ten jeden minus, że prowadziła po kostce brukowej. Nie biegło się po tym najprzyjemniej.


Zaczęliśmy 2 okrążenie. Koło 12 km zaczęły się dla mnie schody. Najwyraźniej znowu zacząłem za szybko, szczególnie na takiej trasie. Tętno zaczęlo rosnąć dochodząc do niebezpiecznych 190 uderzeń, a mnie pomimo zjedzonego żelu i dextro zaczęło odcinać. Zaczęła się walka ze sobą. Po podbiegach miałem serio ochotę zejść z trasy. Na szczęście Alan mnie motywował do dalszej walki. I tak jakoś dopełzłem do mety. Czas? Dla mnie bardzo słaby. 02:02:18. Nie spodziewałem się, że zrobię życiówkę, ale chciałem zejść spokojnie poniżej 2h. Jak widać jednak się przeliczyłem i niedoceniłem trudności trasy.




Mam też materiał do przemyśleń co zrobić ze swoim treningiem. Nie mogę się opieprzać i robić po prostu pustych kilometrów samemu. W końcu mam rozpiskę od pro-run, muszę się jej tylko trzymać jeśli chcę zrobić jakieś postępy.


Co teraz? W najbliższy weekend Jakuszycka Jedenastka. Potem połówka w Pile. Tam jest płasko, więc zobaczę na co mnie stać. Optymalnie raczej nie będzie, bo się tych startów troche ostatnio nazbierało, a do tego doszły treningi crossfitu (o czym w innym poście), więc może pojawić się zmęczenie. Dobra, nie marudzę, bo to zabrzmi jak szukanie wymówek :)


Co do samego biegu jeszcze na koniec. Mimo, że miałem tej trasy serdecznie dosyć, to jeszcze podczas biegu zacząlem myśleć, żeby tam za rok wrócić i złamać te 2h. Jak w przyszłym roku nic w paradę nie wejdzie, to pewnie tak zrobię. Korony raczej już robić nie będę, a jeśli jednak się zdecyduję, to Poznań i Piłę na bank zamienię na coś innego, żeby oznać inne miasta i trasy.


Tym czasem do zobaczenia na trasie.

niedziela, 6 sierpnia 2017

Podsumowanie lipca

Minęło już kilka dni sierpnia, a tu cisza przez urlop. No to nadrabiam. A nóż ktoś to czyta ;)

9623 kalorie spalone wg mendomono. Na ten wynik złożyła się (niestety tylko) jedna wizyta na siłowni, 20,5 przejechane rowerem kilometry i 112 nabieganych kilometrów.

W sumie zarejestrowanych 13 jednostek treningowych.


Ktoś powie mało, ale ja się cieszę, że po 2 ciężkich miesiącach wreszcie bariera 100 km biegowo znowu pokonana. Po kontuzji (odpukać) nie ma śladu i nic nie przeszkadza podczas biegania.

Po drodze wyskoczyła wycieczka biegowa z Pro-Run. Cudowne 26 km w Karkonoszach.

Treningów i kilometrów pewnie byłoby więcej, ale jak wspomniałem na początku wyjechaliśmy na urlop. Do Niesulic, więc i tam pobiegałem, ale przed wyjazdem sporo było załatwiania, więc przedostatni tydzień lipca kompletnie olany treningowo.

W sierpniu czekają mnie 2 ciężkie biegi. Najpierw półmaraton w Wałbrzychu, a potem Jakuszycka 11-tka. Zanim jednak te 2 starty, to korzystając z okazji, że piszczel i łydka się zaleczyły, to planuję popracować nad szybkością, bo forma siadła i to niestety znacznie.

Odpukać zatem lepsze czasy chyba przede mną :)

Do zobaczenia na trasie :)