Izery. Ze wszystkich gór, jakie kiedykolwiek odwiedziłem to mój najbardziej ukochany region, a do Orlego, czy Chatki Górzystów będę miał zawsze największy sentyment. I może byłbym w stanie wymienić schroniska, które są ładniejsze, ale jednak to do tych miejsc sentiment mam największy.
W związku z tym koledze Łukaszowi nie zajęlo dużo czasu, żeby mnie namówić na Jakuszycką Jedenastkę w ramach Letniego Biegu Piastów. Do wyboru mieliśmy dystans 11, 21 i 50 km. Ultra z góry odrzuciłem, bo to jeszcze nie czas, a połówki nie chciałem robić, bo robiłbym tym samym 3 półmaratony w ciągu 3 tygodni. Jednak troszkę za dużo i tak z resztą czuję powoli lekkie przetrenowanie. Tak więc zapadła decyzja, że lecimy Jakuszycką Jedenastkę.
Tak, czy owak w sobotę rano spakowaliśmy się z Agą do dzielnej Renaty i ruszyliśmy w kierunku Polany Jakuszyckiej, gdzie mieliśmy się spotkać z Łukaszem. Na miejsce dotarliśmy bez większych problemów. Sobota to był główny dzień imprezy, więc parking na Polanie zawalony "po dach".
Sprawnie odebraliśmy pakiety, Łukasz zapisał jeszcze znajomych i byliśmy gotowi. Swoją drogą lubię biegi górskie. Raz, że nie ma takich tłumów, dwa że organizatorzy się dużo bardziej starają.
Z Polany udaliśmy się jeszcze do Harrachova, żeby wykorzystać sytuację i uzupełnić zapas czeskiego piwa ;) Tam też zjedliśmy pyszny obiad. Oj ten smażony ser z knedlikami to chodził za mną od kilku dni :) Knedliki ,wstyd się przyznać jadłem pierwszy raz w życiu :D I porównując ziemniaczane z chlebowymi zdecydowanie polecam te ziemniaczane :)
Po skończonym obiedzie pojechaliśmy do Łukasza. Nie wiem czy bez niego moja durna nawigacja by sobie poradziła ze znalezieniem drogi ;) Bardzo mała miejscowość niedaleko Piechowic. Cisza, spokój (nie licząc gdaczących kur czy muczących krów). Sielanka. W sam raz, by naładować baterie przed biegiem i odpocząć od miasta.
Rano szybkie śniadanie i kawa, i ruszyliśmy ponownie w kierunku Polany Jakuszyckiej.
Początkowo pogoda nie zapowiadała się najlepsza. Chmury wisiały nad głowami, było dosyć zimno i do tego wiało. Jak się okazało nie było jednak tak źle. Wiatr chmury przewiał a temperatura powoli zaczynała rosnąć, pozostając jednak w przyjemnych do biegania granicach.
Tu pierwsze słowa uznania dla organizatorów. Co prawda dużego doświadczenia w biegach górskich nie mam, ale miło zaskoczył mnie numer startowy, na którym narysowana była mapa trasy z oznaczonym punktem odżywczym i rodzajami trasy (asfalt, szuter, górski). Żeby było ciekawiej tras abyła wydrukowana do gory nogami, tak aby w trakcie biegu móc sobie tylko szybko odchylić numer i już widzieć co i gdzie nas czeka. Pierdoła, ale sympatyczny bajer.
Chwilę przed 10 ustawiliśmy się na starcie. Słoneczko wyszło jak na zawołanie, chociaż upału nie było. Ruszylismy przed siebie...
Pierwsze 5 km miało prowadzić asfaltem do Stacji Turystycznej Orle. Mimo pewnego ścisku trasa bajka, praktycznie cały czas z górki, więc można było się całkiem przyjemnie rozpędzić. Tę pierwszą piątke machnąłem w super jak na mnie czasie poniżej 25 minut.
Za Orlem zaczęło się robić weselej :) Najpierw dosyć stormy podbieg, a właściwie podejście. Niezbt długie, ale dające się nawet odczuć.
Chwilę potem zejście w dół. Na tym etapie trasa nie dość, że wąska i ciężko było kogokolwiek wyminąć (dobra, to ja byłem tu wymijany), to trudna technicznie, bo prowadząca po korzeniach, na których łatwo było o wywrotkę.
Po tym wesołym odcinku nawróciliśmy z powrotem w kierunku Orla, gdzie na 7,5 km czekał na nas punkt odżywczy. Nawet chwyciłem sobie kawałek pomarańczy, wciągnąlem dextro i radośnie potruchtałem dalej przed siebie wiedząc, że za chwilę czeka na nas najtrudniejszy odcinek, czyli stosunkowo długi podbieg pod Samolot.
Sam podbieg nie jest jakoś specjalnie stromy, ale jednak daje w kość. Ja się jednak dalej cieszyłem jak dziecko, że jestem z powrotem w moich ukochanych okolicach i spokojnie parłem pod górę motywując się wzajemnie z gościem obok mnie.
Za szczytem ostatnie 2 km to był już zbieg, na którym można się było bardzo przyjemnie rozpędzić. Uważać trzeba było tylko na kamienie, żeby nie skręcić na nich nogi. Tu udało się wykręcić rekordowe tempo 4:10.
Na metę wpadłem z czasem niewiele ponad 1h05min, więc zgodnie z tym co sobie zakładałem.
Przy okazji jeszcze jedna pochwała w kierunku organizatorów. Nie dość, że każdy kilometr był oznaczony, to jeszcze na ostatnim kilometrze co 100 metrów oznaczenie ile zostało do końca. W mieście są wyjątkowe problem z oznaczeniem trasy co kilometr, nie wspominając już o tej końcówce. Można? Można!
Na mecie bardzo fajny medal i pełno owoców plus ponoć bardzo smaczna potrawka z kurczaka z ryżem. Ja swoją oddałem Adze, bo jednak rzadko jem po biegu.
Potwierdziło się te, że w bieganiu najważniejsze jest to, żeby nie być kierowcą ;) Dla chętnych była lemoniadka z żołądkową. Mi jednak nie pozostawało do wyboru nic innego jak woda mineralna.
Chwilę posiedzieliśmy i zebraliśmy się jeszcze do Łukasza na grilla.
I tak oto bardo przyjemnie spędziliśmy weekend w górach.
To był bieg typowo dla zabawy. Bez ciśnienia na wynik. W 100% cieszyłem sie samym faktem startu i podziwiałem widoki.
Letni Bieg Piastów na bank wchodzi na moją listę biegów w kategorii "must". Na przyszły rok już się z Łukaszem umówiliśmy na dłuższy dystans. Izery to nie są wymagające gory pod względem przewyzszeń, dlatego też najprawdopodobniej polecimy tam 50 km, a jeśli nie, to przynajmniej połówkę.
Każdemu, kto miałby ochotę zacząć przygodę z biegami górskimi będę polecać ten bieg. Nie jest wymagający technicznie. Suma przewyższeń nie jest też wysoka, więc ktoś kto zejdzie z asfaltu nie dozna szoku. Sam bieg zorganizowany jest rewelacyjnie. Widać, że mają doświadczenie z zimowego Biegu Piastów. No i z Wrocławia nie jest wcale daleko, bo jedynie ok 130 km, więc można wyskoczyć nawet tylko na 1 dzień.
Baterie naładowałem. W następny weekend wyprawa na północ po 4 perłę do korony, czyli półmaraton w Pile. Będzie, jak będzie. Chyba zaczynam odpuszczać walkę o jak najlepszy czas. Życiówkę na głównych dystansach już i tak w tym roku na wiosnę poprawiłem ;) Co ma być, to będzie. Wolę się miło zaskoczyć.
Do zobaczenia na trasie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz