poniedziałek, 30 października 2017

Crossfit - korpomoda, czy sensowny trening?

Korpo można lubić, lub nie ale swoje plusy ma.

Kartę multisportu ma teraz praktycznie każda firma, więc to żaden bonus (na marginesie bawi mnie podkreślanie tego w ogłoszeniach rekrutacyjnych). Za to można trafić np. na darmowe zajęcia crossfitowe, których normalnie na multisport nie ma.

Tak się własnie trafiło, że u mnie w firmie ruszała grupa crossfitowa. Stwierdziłem więc, że na jedne zajęcia mozna pójść i zobaczyć z czym to się je.

Sam crossfit dotychczas kojarzył mi się z modą dla korpo właśnie i machaniem kettle ball. Wiem, że to znaczne uproszczenie i mocno krzywdzące, ale w dobie żarcia pudełkowego i innych diet, czy bycia ciągle fit, podchodziłem do tych treningów z dużą dozą rezerwy. Podobnie jak do diety bezglutenowej, co w dalszym ciągu jest dla mnie tylko modą nakierowaną na jak największy zarobek, a nie na faktycznym wspomaganiem, czy leczeniem czegokolwiek.

Jak się okazało byłem w cholernie dużym błędzie. Jak niewiele wiedziałem na temat tego sposobu ćwiczeń  pokazały już pierwsze zajęcia.

Trening mieliśmy w Crossfit Blackstar niedaleko mojego domu.

Najpierw kilka słów wstępu trenera Marcina, potem rozgrzewka i krótki, acz treściwy i intensywny trening właściwy (przysiady, skoki na skrzynię, burpee, brzuszki). Po tych pierwszych zajęciach zakwasy w udach miałem dobrych kilka dni, a na koniec treningu się ze mnie lało i ledwo łapałem oddech. Doskonałe na budowanie wydolności!

I chociaż, a może właśnie dzięki temu, że na koniec byłem mocno wypompowany, to cholernie mi się to spodobało. Z góry wiedziałem, że będę chciał kontynuować i wziąć udział w 2-tygodniowym kursie podstaw.

Chociaż biegam już dosyć długo, to brakuje mi czasem nowych bodźców. Czegoś co sprawi, że i wydolność będzie lepsza, i mięśnie (a przy okazji i głowa) będą silniejsze. Dlatego też szukałem czegoś, czym mógłbym uzupełnić swoje treningi. Skoro też zbliżała się powoli zima i na rower za bardzo nie było szans, a sama siłownia nie spełniała moich wymagań, to trening funkcjonalny był idealną odpowiedzią na moje potrzeby.

Wrażenia po tych pierwszych treningach? Całkowicie zmieniłem moje zdanie o crossficie. Jasne, to jest cholernie popularne podobnie jak dieta bezglutenowa, a jak coś jest do tego stopnia popularne, to z automatu podchodzę do tego z rezerwą. Tyle, że przez te 2 tygodnie poznawania podstaw crossfitu zrozumiałem, że to fantastyczna aktywność fizyczna, gdzie nie tylko macha się kettlem, ale głównie pracuje z ciężarem własnego ciała i buduje doskonale wydolność. Czyli to czego mi tak bardzo brakowało na tradycyjnej siłowni.

Patrząc na ludzi, którzy bawią się w to od dłuższego czasu oczywiście, że czuję podziw i zazdrość widząc jak są sprawni fizycznie. Po zwykłej siłowni takiej gibkości nie da się osiągnąć, tym bardziej, że praktycznie nie stosuje się tam jakiegokolwiek rozciągania. Ot zwykłe przerzucanie kolejnych ton żelastwa. 

Co mi się też w crossficie podoba, to fakt w jaki sposób rzeźbi się ciało. Wszystkie partie mięśni pracują równomiernie. Nie jest tak, że biceps, triceps, czy inny ceps jest nadmiernie rozrośnięty. Wszystko ze sobą współgra.

Czy będę kontynuować spotkania w Crossfit Blackstar? Zdecydowanie tak. Bieganie pozostanie bezapelacyjnie sportem pierwszego wyboru, ale te treningi stanowią idealne uzupełnienie. Skoro chcę budować wydolność i wytrzymałość pod maraton, ultra, czy inne biegi górskie, to takie połączenie jest świetne i polecam je każdemu.

Przy 1 czy 2 treningach w tygodniu może i efekty wizualne szybko nie przyjdą, ale nie na 
6-paku na brzuchu mi zależy, a na zwiększeniu wydolności właśnie.

Co jest jeszcze fajne w tych treningach, to poczucie przynależności do grupy. Jasne, że na razie ze znajomymi z firmy jesteśmy onieśmieleni trenując z bardziej doświadczonymi osobami, ale możemy liczyć nie tylko na pomoc trenerów, ale też na pomoc tych właśnie osób, które tam już kilka miesięcy przelewają pot :)

No i ta satysfakcja na koniec treningu. Mimo tego, że często wyglądam jak wymięta szmata, pot się leje gorzej, niż po półmaratonie, to poczucie, że odwaliłem kawał zajebistej (i nikomu niepotrzebnej :D) roboty jest olbrzymie.

Polecam z czystym sercem każdemu, kto chciałby spróbować. Oczywiście szczególnie polecam Blackstar :) Fajni trenerzy, bardzo pomocni. Dbają o podopiecznych i o sympatyczną atmosferę. 

Tylko nastawcie się na to, że poznacie kompletnie nowe partie mięśni, o których do tej pory nie wiedzieliście ;)

Jedyny minus jaki widzę w crossficie to cena. Tanio zdecydowanie nie jest, ale jednak warto zainwestować. Karnet na siłownię bez wspomagania trenera bardzo niewiele da. Efekty po crossficie przyjdą zdecydowanie szybciej. Dla biegaczy zaryzykuję nawet stwierdzenie, że jest to trening z kategorii "must" jeśli ktoś nie chce, lub nie może jeździć na rowerze, czy pływać na basenie (a nawet jeśli, to i tak uważam, ze CF będzie lepszym rozwiązaniem).


piątek, 20 października 2017

4. Cracovia Półmaraton i dopięcie korony

Kraków. To w tym mieście rok temu przebiegłem swój 2 półmaraton w życiu. To tu zabrakło 3 sekund do złamania bariery 2 godzin na tym dystansie. I to tu miałem w tym roku domknąć koronę półmaratonów polskich.

Jadąc do Krakowa nie spodziewałem się cudów jeśli o czas chodzi. Przesadziłem ze startami w tym roku i czułem zmęczenie. Nastawiałem się jednak na rozliczenie się z trasą za zeszłoroczny wynik. Plan zakładał spokojne złamanie 2h, ale bez szarpania na życiówkę, bo po prostu nie było w obecnej chwili na nią szans. Jak bardzo się myliłem miało się okazać już na samej trasie.

Ostatnie dni przed wyprawą zapowiadały niezłę pogodę. Nie pozostawało nic innego jak wsiąść do polskiego busa i ruszyć na podbój Małopolski.

W odróżnieniu do zeszłego roku hotel mieliśmy zaraz przy dworcu. Opcja o tyle wygodna, że jak się w niedzielę przed samym startem okazało jako uczestnik półmaratonu miałem późniejsze wymeldowanie z Ibisa, więc nie musieliśmy targać ze sobą toreb, a po biegu mogłem się w normalnych warunkach wykąpać.

Dotarliśmy z Agą bez problemu i ruszyliśmy odebrać pakiet. Expo w Tauron Arenie robi niezłe wrażenie. Sporo tam się dzieje. Sprzęt można uzupełnić, jakieś animacje dla dzieciaków też są organizowane. Niby to samo jest na większości biegów, ale jakoś tam wygląda to fajniej. Może  też dlatego, że jest jednak dużo więcej miejsca.



Sam pakiet dupy nie urywał. Nie chcę brzmieć jak rozwydrzony cebulak, ale jednak jak się organizuje bieg na ponad 10k ludzi i ma masę sponsorów, to chociażby rękawki jak rok wcześniej byłyby fajne, a nie tylko cukierki galaretki. No ale cóż... komercja korony półmaratonów, ale to temat na osobny wpis.

Po odebraniu pakietu najwyższa pora była udać się do centrum coś zjeść. Do Dyni nam się niestety nie udało dostać. Wszystkie miejsca zajęte. Poszliśmy zatem do CK Browaru. Wystrój super (pomijając stado nawalonych brytoli drących mordy). Jedzenie bardzo smaczne i co ważne w przystępnych cenach. Samo piwo? Jak mam być szczery to spodziewałem się więcej. Sam CK Browar przypomina mi nasz wrocławski Spiż, ale jednak w Spiżu piwo jest o niebo lepsze. Ma swój charakter. A tu? Piwo jakich wiele. Trochę szkoda, ale przynajmniej sam lokal klimatyczny. 




Korzystając z co raz lepszej pogody pokręciliśmy się po krakowskim rynku. Na dalsze wypady czasu nie było, bo w planach było jeszcze spotkanie z ekipą wkurw_team. Wesołe spotkanie w Dyni (tym razem miejsca były) i trzeba było udać się do hotelu.






Poranek w Krakowie zapowiadał pogodę idealną na bieganie. Temperatura w sam raz, zachmurzenie umiarkowane.

Szybkie śniadanie (tradycyjnie buła z nutellą) i ruszyliśmy w kierunku Tauron Areny. 

Na miejscu czekała już spora grupka wkurw_teamu. Tradycyjna fota przed i każdy ruszył w swoim kierunku szykować się na start.


Spokojnie ustawiłem się koło strefy na 1:50. Na kila minut przed startem całkiem się rozpogodziło i wyszło słońce. Zrobiło się strasznie gorąco, a niestety chociaż leciałem "na krótko" to zapomniałem czapki, za co miałem zapłacić na trasie. W tamtym momencie jeszcze nie było źle i rosło przedstartowe napięcie. 

W tym miejscu słowa uznania dla organizatorów. Rok temu przed startem nakręcała nas muza z piratów z Karaibów. Tym razem ACDC "Thunderstruck", Queen "We will rock you" i De Press "Bo jo Cię kochom". Super wybór.

Chwile po 11 ruszyliśmy przed siebie. Trasa w tym roku była inaczej poprowadzona ale mam wrażenie, że łatwiejsza. 

Pierwsze kilometry leciały całkiem przyjemnie. Tempo było dosyć szybkie (ok 5:20) ale mimo wszystko komfortowe...do czasu. Nie wiem czy to kwestia za szybkiego rozpoczęcia (raczej nie), czy jednak dosyć wysokiej temperatury, ale gdzieś za 13 km zaczęły się problemy. Tętno zaczęło niebezpiecznie rosnąć i dochodzić nawet do 202. Co punkt odżywczy polewałem łeb wodą, co na trochę pomagało, ale jednak biegło się strasznie ciężko. Na 12 km minęliśmy Wawel, którego nawet specjalnie nie zarejestrowałem. 

Jedno co mi się jednak rzuciło w oczy w porównaniu do zeszłego roku. Pomijając to, że pogoda była jednak o wiele lepsza i na wysokości Kazimierza nie było tyle błota nad Wisłą, ale jednak biegło się tam jakoś lepiej, bez ścisku. Widać jednak było, że nie tylko ja się na trasie męczę. Sporo osób przechodziło podobnie jak ja do marszu.

Koło 17 km na horyzoncie pojawiła się Tauron Arena. To były ostatnie kilometry walki. Szybka "piątka" od wkurw_znajomych z naszą flagą i trzeba było walczyć dalej. Tu już było oczywiste, że 2h nie złamię. Wkurwiony na siebie miałem problemy ze znalezieniem motywacji do dalszego biegu. Koło 19 km już nawet przestałem się oszukiwać. Co raz częściej jednak zacząłem się poddawać i maszerować. Fakt, czułem się fatalnie z przegrzania, ale też głowa przestała pracować. Z 2 strony właśnie na tym odcinku minąłem kilka osób, które mocno zajechane leżały po bokach, też po kroplówką. Trochę przerażający widok. 

Wreszcie 20 km. Jakimś wysiłkiem zmusiłem się do dalszej walki, żeby chociaż na ostatniej prostej nie wygłupiać się z marszem. I tak wpadłem wreszcie do Taurona. Z daleka już widziałem, że organizatorzy wzięli nauczkę z poprzedniego roku i wyjście z hali za metą było otwarte na oścież. Nie było więc już ścisku. Super! Gratulacje ponownie, że potrafili zareagować i posłuchać uwag biegaczy.

Czas na mecie? 02:02:49. Dawno niestety już nie miałem tak kiepskiego czasu na tak prostej trasie. Rozmawiając jednak ze znajomymi prawie wszystkim biegło się cholernie ciężko i czasy wykręcili zdecydowanie gorsze. Może to warunki podczas biegu, może zmęczenie sezonem. Może też wszystko razem. Cóż, plan rewanżu z Krakowem się nie powiódł. W tamtym momencie byłem wściekły na siebie. Teraz to pisząc, chociaż dalej jest rozczarowanie i niedosyt, to jednak nie jest aż tak źle. Sam wiem, że to był długi sezon. Organizm miał prawo się zbuntować. 

Za metą krótki odpoczynek i szybkie piwko. Korona zdobyta i to jest najważniejsze (do fotki pożyczona, bo sam zapomniałem kupić we Wrocku :d).



Nie pozostało nic innego jak udać się do hotelu, wykąpać, przebrać i ruszyć w drogę powrotną do domu. Na dworcu jeszcze mała "nagroda" w postaci burgera w Burger Kingu i wio na polskiego busa.

I chociaż z czasu zadowolony nie jestem, to będę jednak nieźle wspominać ten bieg. Trasa fajna. Pogoda bardzo dobra (nauczka na przyszłość - brać ze sobą ZAWSZE czapkę, najwyżej zostanie w torbie). Czy wrócę jeszcze do Krakowa? Nie wiem, czy w 2018. Mam trochę inne plany na kolejny sezon, niż bieganie półmaratonów, a szczególnie tak dużych. Nie wykluczam jednak Triady w 2019 (maraton, bieg 3 kopców i połówka). 

Jak ktoś szuka fajnej trasy, to Kraków na jesień jest dobrym wyborem. Szczególnie po tym jak organizatorzy puścili ją szerszymi ulicami.

Do zobaczenia na trasie.

piątek, 13 października 2017

Jak blokowaliśmy zoo we Wrocławiu, czyli relacja z Wildrun 2017

Z biegów w niestandardowych okolicznościach przyrody w zeszłym roku udało mi się dorwać pakiet na bieg po płycie lotniska we Wrocku.

W tym roku już tego startu w kalendarzu nie było, co nie oznacza, że nie pojawił się u mnie żaden bieg po dosyć niespotykanej trasie :) Takim biegiem był Wildrun - bieg po zoo zorganizowany przez nieoceniony Pro-Run. Mogę się mylić, ale to chyba jedyny bieg w Polsce, który odbył się w takich okolicznościach przyrody.

Kasa z pakietów (koniec, końców udało się zebrać ponad 15k) miała być zbierana na ratownie zwierząt.

Sama trasa biegu miała przebiegać na 2 pętlach po wrocławskim zoo. Dosyć niestandardowe miejsce na bieg co nie?

Jadąc tam z góry spodziewałem się, że nie będzie to bieg na jakąś życiówkę. Startować miało ok. 800 osób (swoją drogą pakiety rozeszły się w trybie ekspresowym), więc na wąskich uliczkach oczywistym miał być ścisk. Sporo osób niestety ustawiło się za blisko mety blokując tym samym ścieżkę szybszym osobom. No ale w tym biegu nie chodziło o ściganie, tylko o zabawę.

Pogoda w ostatnich dniach we Wrocku nie rozpieszczała. Co chwilę mniej, lub bardziej padało. Na szczęście na sam bieg deszcz postanowił się zlitować. Temperatura również była całkiem znośna. 

Pozostało znaleźć miejsce do zaparkowania (zanotować na przyszłość - nie brać auta na taki bieg, bo szlag może trafić szukając parkingu) i udać się na start.

Na miejscu spotkałem sporo znajomych, również takich których nie widziałem od podstawówki (pozdrowienia dla Bartka i jego ojca Bogdana).

Kompletna zaćma z mojej strony, że nie zrobiłem więcej zdjęć z zoo...szkoda

Samego startu obawiałem się z 1 powodu. Po wcześniejszym treningu crossfitowym miałem cholernie mocno stłuczone plecy (a może nadnercza?). Od środy trwała walka, by móc się pochylić i bez bólu zawiązać buty. Nie wiedziałem więc jak się to będzie zachowywać w trakcie samego biegu. Jak się okazało zabolało tylko kilka razy, a potem swoje zrobiła adrenalina i chęć rywalizacji.

Sam start miał być o 16:30. Nie lubię biegów o takiej godzinie. Cholera wie jak sobie dzień zaplanować. Ani to zjeść porządnie, ani się browara napić.

Szybka fota z wkurw_team oddział Wrocław oczywiście również musiała zostać strzelona.

No ale wreszcie nastała ta chwila. Ostatnie odliczanie i ruszyliśmy...No dobra trochę na wyrost to stwierdzenie ;) Zanim linię startu przekroczyłem, minęło jakieś 2 minuty. No ale nie będę się czepiać szczegółów. Nie biegłem tam ze spiną.

Pierwsze 2-3 kilometry, to próby przesunięcia się do przodu, co by ominąć wolniejszych i spokojnie złapać własny rytm. Tak na prawdę pierwszy kilometr był paradoksalnie najmocniejszy. Mimo ścisku tempo tam niebezpiecznie zbliżało się do 4:30, ale pozwoliło przebić się w luźniejsze rejony biegu i spokojne utrzymywanie tempa w okolicach 5:20. 

Przy okazji słowem lekkiej dygresji. W zoo nie byłem chyba od podstawówki, ewentualnie liceum. Cholernie się zmieniło, chociaż sporo budynków jest w ciąż tych samych co przed 30 laty w latach świetności Państwa Gucwińskich. Muszę tam kiedyś na spokojnie pojechać i zobaczyć afrykarium, bo aż wstyd. Niestety bilety kosztują miliony monet... No ale raz na dekadę można odżałować, a uwierzcie mi, że warto.

Wracając jednak na trasę. Nie było czasu zwracać specjalnej uwagi na kolejne wybiegi (inna sprawa, ze sporo zwierzaków i tak pochowanych, bo jednak dla nich chyba za zimno). Wilki moje ukochane jednak zarejestrowałem. Tak samo jak szyderczy wzrok małp ;)

Trasa poza tym, że momentami wąska to strasznie mi się podobała. Tak, zakrętów od cholery, ale też nie leciała tylko asfaltem, czy chodnikiem, ale też np. mostem nad wybiegiem czy po elemencie bardziej crossowym. Duże słowa uznania dla moich Trenerów za to urozmaicenie.

2 kółka zleciały szybko. Fajnie, że ani razu nie przestałem biec żeby pomaszerować. Finalnie wyszło mi 9,24 km w czasie 49:05. Nie jest źle, tym bardziej że sprawdzałem się też na ile jestem w stanie lecieć bez picia po drodze. Można? Można! Szczególnie na tak krótkim dystansie i w sumie w niezbyt forsownym tempie. Fajnie właśnie, że tempo było takie. Jest światełko w tunelu, że coś się z formą dzieje pozytywnego. Jeszcze jakbym utrzymał takie tempo na połówce w Krakowie, to będzie zajebiście :)

Fotka zapożyczona z profilu Pro-Run na fb

Mam nadzieję, że ten bieg to nie będzie jednorazowy wyskok i za rok znowu pojawi się w kalendarzu. Fajnie właśnie czasem wyskoczyć sobie na takie coś lżejszego, bez spiny, bez zbędnego ciśnienia. Czysta zabawa. Wincyj takich imprez Pro-Run, wincyj ;)

To było oczywiście też przetarcie przed ostatnią połówką do korony. Test zaliczony pozytywnie. Forma co prawda zdecydowanie nie ta co na wiosnę, ale i tak lata świetlne lepsza od tej podczas nocnej połówki.

Z pozytywnym nastawieniem pojadę więc do stolicy Małopolski.

Do zobaczenia zatem na trasie.


niedziela, 8 października 2017

Podsumowanie września

No to podsumujmy sobie wrzesień.

Mamy rekord! 152 km wybiegane. Niby tylko 1 km więcej niż do tej pory, ale cieszy jak cholera :)


Na ten wynik złożyło się 11 treningów i jeden bieg w zawodach podczas GUR w Radkowie :)

Fajny miesiąc. Biegało się świetnie. Dystanse robią się powoli co raz dłuższe. Ponownie wracają różne elementy budowania siły biegowej. To co muszę jednak zmienić, to urozmaicenie mojej ścieżki treningowej, bo ja mam po Ślężnej i Borowskiej biegać 20 km na treningu 2 razy w tygodniu to porzygam się tęczą ;) A ten dystans trzeba będzie jeszcze bardziej zwiększać skoro w 2018 chcę zrobić maraton i (przynajmniej) 2 biegi ultra

To, że biegało się jakoś lżej dłuższe dystanse, to też zasługa treningów crossfitowych. Dopiero wdrażam się w świat tych takich treningów, ciągle się jeszcze muszę uczyć techniki, ale na wydolność są rewelacyjne. 

Plan jest taki, żeby przez zimę chodzić 2 razy w tygodniu i budować formę na 2018. Mam nadzieję, że kontuje będą mnie omijać i ta obecna (cholernie mocne stłuczenie pleców w okolicach nerki) to ostatnie co mnie spotkało.

Same zawody w Radkowie opisałem już gdzieś indziej, więc powtarzać się nie będę. No może poza tym, że miłość do biegów górskich płonie z co raz większą mocą :) Z asfaltów nie zrezygnuję całkowicie w przyszłym roku, ale jednak więcej górek będzie :)

Teraz nastał październik. Treningi po robocie już bezapelacyjnie muszą być z czołówką, żeby znowu nie wywinąć orła na korzeniu w parku ;) 

1000 km pękło już jakiś czas temu. Kolejnym celem to dobicie do 1500 km, chociaż o to może być ciężko, ale zobaczymy.

Tymczasem wszystkim życzę owocnego okresu roztrenowania, budowania formy na przeszyły rok, czy sfinalizowania korony w Krakowie.

Do zobaczenia na trasie.


wtorek, 3 października 2017

Król GUR - Garmin Ultra Race

Minęło już niestety sporo czasu i dopiero zebrałem się w sobie, żeby napisać kilka słów o Garmin Ultra Race na dystansie 24 km, w którym wziąłem udział 19 września.

Dzięki temu, że na fb sukcesywnie mam co raz więcej polubionych profili biegowych, to wyskakują mi różne reklamy, czy informacje o biegach, o których istnieniu wcześniej nie miałem pojęcia.

I tak swego czasu wpadł mi w oko GUR czyli Garmin Ultra Race w Radkowie. Do wyboru 3 dystanse - 9, 24 i 53 km (i jeszcze dystans dla dzieciaków).

Na ultra faktyczne jeszcze nie czułem się na siłach, ale 24 korciło strasznie, więc długo się nie namyślając zapisałem się. Cieszyłem się tym bardziej, że przez koronę połówek w tym roku nie mogłem wystartować w Sobótce a że do biegów górskich mnie zdecydownaie ciągnie, tak więc GUR 24 miał być jednym z głównych startów sezonu.

Pozostało jeszcze poszukać noclegu z wyprzedzeniem. Wypadło, że znaleźliśmy hotel w niedalekich Dusznikach Zdrój.

Teoretycznie mogliśmy jechać w niedzielę rano (ultrasi startowali w sobotę, reszta w niedzielę właśnie), ale na wyjazdowych biegach wolę być dzień wcześniej I chłonąć atmosferę.

Pogoda w Radkowie po przyjeździe nie zapowiadała się najlepsza. Niby zimno nie było, ale ciągle padało.

Po przyjeździe udaliśmy się odebrać pakiet. Akurat finiszowali ultrasi. Kurcze nie powiem, żebym im nie zazdrościł, że mają za sobą ten dystans.




Sam pakiet w porównaniu do asfaltowych biegów, czy do bardziej znanych biegów górskich może nie jakoś specjalnie wypasiony (wyszło może moje lekkie rozbestwienie z asfaltu), ale za to obsługa i wolontariusze przemili i uczynni.

Z Radkowa udaliśmy się do Dusznik żeby się zameldować w hotelu. Jak ktoś będzie się wybierać w tamte rejony, to zdecydowanie polecam hotel Matteo. Bardzo zadbany, cena bardziej niż przystępna, a jedzenie genialne (dla samego placka po węgiersku warto było przyjechać).





Krótko po przyjeździe pogoda zaczęła się zdecydowanie poprawiać,więc wieczorem udalismy się na spacer.

Poranek przywitał nas co raz lepszą pagoda. Szybkie śniadanie (podobnie jak obiad dzień wcześniej pyszne), po którym wyszedłem sprawdzić pogodę, żeby ustalić czy biegnę "na krótko", czy jednak coś więcej na siebie zakładam. Szybka weryfikacja pokazała, że w trasę ruszę jednak w spodenkach i koszulce.

Ruszyliśmy w kierunku startu. Im bliżej celu, tym stres rósł co raz bardziej, ale też pozytywne napięcie. W aucie w ramach budowania odpowiedniego podejścia Glaca i Swett Noise :)

Na miejscu spotkałem się z Piotrkiem. Szybka wymiana planów na taktykę i ustawiliśmy się na starcie przy pięknym zalewie radkowskim. Po 2 dniach deszczu podłoże było już dosyć miekkie, ale odwrotu nie było.

Wreszcie zwartą grupą ruszyliśmy przed siebie. Już na początku okazało się, że to będzie jeden z najcięższych biegów, w jakich dotąd brałem udział. Już na 3 kilometrze zaczął się ostry podbieg. Własciwie to powinienem powiedzieć "podbieg" bo z bieganiem miało to niewiele wspólnego tak ostre to było podejście. Momentami szczerze żałowałem, że nie mam ze sobą jednak kijów jak niektórzy.

Trudy trasy wynagradzały jednak oszałamiające widoki. Nie zatrzymywałem się jednak by je podziwiać, tylko z uporem parłem przed siebie.

Na 7 kilometrze pierwszy punkt odżywczy. Tu przeżyłem pierwszy szok jako asfalciarz. Spodziewałem się kubeczków z wodą i izo, ewentualnie pomarańcze które poznałem w Jakuszycach. Te oczywiście były ale poza nimi cola (o jakiego ona dała kopa energetycznego...coś niesamowitego), paluszki i żele energetyczne od High5. Wziąłem ze sobą 2 na wszelki wypadke i spróbowanie. Do dzisiaj żałuję, że nie wziąlem ich więcej.

Za tym punktem trasa prowadziła na wyższych partiach gór stołowych po bardziej płaskim terenie. Można było lekko zregenerować siły i dalej podziwiać widoki.

Deszcze ostatnich dni dały nam sie też dosyć mocno we znaki. Na trasie błota było strasznie dużo, ale Kanadie sprawdziły się rewelacyjnie. Tym razem nie obtarły w ogóle, a błoto żarły aż miło :)

Z mapki nadrukowanej na numerze startowym (super bajer, który poznałem w Jakuszycach...zajebiste rozwiązanie) wynikało, że czeka nas jeszcze dosyć długi zbieg, krótkie, ale ostre podejście, a po nim znowu zbieg już do samej mety.

Stawka rozciągała się co raz bardziej.

Między 15 a 18 km czekało nas ostatnie ciężkie podejście. Mina mi ewidentnie zrzedła widząc gościa, który pod tę gore wchodził  z wózkiem biegowym. Pomijając już, że wg mnie była to kompletna głupota iść w taka trasę z dzieckiem w wózku, ale za siłę i kondycję należą się wyrazy szacunku.

Ostatni punkt odżywiania i można było się puścić już znacznie luźniej w dół. Tam wciągnąłem żel z High5, bo moje się już skończyły. Szczerze? Strasznie żałuję, że nie wziąłem ich ze sobą więcej, ale nie chciałem wyjść na prostaka, który jak tylko idzi coś za free to ładuje pełen plecak. Same żele super w smaku i konsystencji. W sam raz wodniste, a jednocześnie dające kopa (nawet jeśli było to placebo, to jednak bardzo skuteczne). Jak gdzieś znajdę tę firmę na jakimś expo to pewnie znowu sobie wezmę. Jedyny drobny minus to ich wielkość. Były zdecydowanie mniejsze niż moje z power bar. 35 ml zamiast 50, ale to w sumie pierdoła.

Na ostatnich 2 kilometrach trochtałem z gościem w chuście z Rzeźnika. Jak się okazało biegł w tym roku Rzeźniczka. Skorzystałem więc z okazji i wymeiniłem się doświadczeniami planujac start w Bieszczadach w przyszłym roku. To jest właśnie zajebiste w biegach górskich. Jest zdecydowanie większa więź między zawodnikami niż na asfalcie, gdzie jest mocne ciśnienie na wynik.

Wreszcie wypadłem na ostatnią prostą nad zalewem. Organizatorzy jak nic złośliwie ustawili metę na sporym wzniesieniu, żeby było na fotkach wyraźnie widać cierpienie na twarzach zawodników ;)





Przed startem zakładałem, że chcę ukończyć w 3:30. Mój oficjalny czas to 3:20:05, więc sporo lepiej. Wiem, że mogłoby być jeszcze lepiej, ale jestem zadowolony z tego wyniku.

Tak, to był mój najtrudniejszy bieg w jakim brałem udział. Dużo trudniejszy niż wycieczki biegowe w Karkonosze z Pro-Run. Jednocześnie GUR 24 dał mi najwięcej satysfakcji. Kocham gory, w nich czuję się całkowicie wolny i w nich się resetuję. Czas nie grał tu roli, biegłem dla zabawy i spełnenia.

Było tu wszystko czego można oczekiwać od biegów górskich. Cięzkie podejścia, trudne technicznie zbiegi po kamieniach I korzeniach, na których trzeba było mocno uważać, żeby nie skręcić nogi, czy żeby nie polecieć na twarz. Ten element muszę zdecydowanie poprawić. Jak nic brakuje mi doświadczenia. Gdzieś z tyłu głowy mam jakąś blokadę I obawiam się, że bieżnik w Kanadiach zachaczy i wywinę orła.

Na bank w przyszłym roku będę chciał tam pobiec na dystansie ultra. W tym roku jeszcze nie byłem na to gotowy, ale 24 było już troszkę za mało.

Atmosfera biegu była niesamowita. GUR to jeszcze malutki bieg, z niewielką liczbą sponsorów, właściwie chyba tylko sam Garmin i High5, więc i pakiety nie są tak wypasione jak na Rzeźniku, czy w Krynicy, ale to nie gra żadnej roli. W biegach górskich najważniejsze (przynajmniej dla mnie) jest obcowanie z naturą, z górami i ich majestatem. Nie ma szans, żebym górski półmaraton poleciał w czasie zbliżonym do 2h, ale czas gra tu role drugo, jak nie trzeciorzędną.

Fajnie jest pogadać z kompletnie nieznanymi osobami na trasie o ich odczuciach, czy doświadczeniach. W razie kontuzji można wzajemnie na siebie liczyć.


Tak więc cóż, przyszły rok to dłuższe dystanse...Oficjalnie w planach 2 ultra na ok 50 km, chyba że zostaniemy z Piotrkiem wylosowani na Rzeźnika. Asfaltowe bardziej wybiórczo. Znowu zrobię nocną połówkę (nawet mimi organizacyjnego fakapu w tym roku) i dystans królewski, czyli marathon. Co dalej? To się jeszcze zobaczyć.

Tymczasem...do zobaczenia na trasie.