wtorek, 3 października 2017

Król GUR - Garmin Ultra Race

Minęło już niestety sporo czasu i dopiero zebrałem się w sobie, żeby napisać kilka słów o Garmin Ultra Race na dystansie 24 km, w którym wziąłem udział 19 września.

Dzięki temu, że na fb sukcesywnie mam co raz więcej polubionych profili biegowych, to wyskakują mi różne reklamy, czy informacje o biegach, o których istnieniu wcześniej nie miałem pojęcia.

I tak swego czasu wpadł mi w oko GUR czyli Garmin Ultra Race w Radkowie. Do wyboru 3 dystanse - 9, 24 i 53 km (i jeszcze dystans dla dzieciaków).

Na ultra faktyczne jeszcze nie czułem się na siłach, ale 24 korciło strasznie, więc długo się nie namyślając zapisałem się. Cieszyłem się tym bardziej, że przez koronę połówek w tym roku nie mogłem wystartować w Sobótce a że do biegów górskich mnie zdecydownaie ciągnie, tak więc GUR 24 miał być jednym z głównych startów sezonu.

Pozostało jeszcze poszukać noclegu z wyprzedzeniem. Wypadło, że znaleźliśmy hotel w niedalekich Dusznikach Zdrój.

Teoretycznie mogliśmy jechać w niedzielę rano (ultrasi startowali w sobotę, reszta w niedzielę właśnie), ale na wyjazdowych biegach wolę być dzień wcześniej I chłonąć atmosferę.

Pogoda w Radkowie po przyjeździe nie zapowiadała się najlepsza. Niby zimno nie było, ale ciągle padało.

Po przyjeździe udaliśmy się odebrać pakiet. Akurat finiszowali ultrasi. Kurcze nie powiem, żebym im nie zazdrościł, że mają za sobą ten dystans.




Sam pakiet w porównaniu do asfaltowych biegów, czy do bardziej znanych biegów górskich może nie jakoś specjalnie wypasiony (wyszło może moje lekkie rozbestwienie z asfaltu), ale za to obsługa i wolontariusze przemili i uczynni.

Z Radkowa udaliśmy się do Dusznik żeby się zameldować w hotelu. Jak ktoś będzie się wybierać w tamte rejony, to zdecydowanie polecam hotel Matteo. Bardzo zadbany, cena bardziej niż przystępna, a jedzenie genialne (dla samego placka po węgiersku warto było przyjechać).





Krótko po przyjeździe pogoda zaczęła się zdecydowanie poprawiać,więc wieczorem udalismy się na spacer.

Poranek przywitał nas co raz lepszą pagoda. Szybkie śniadanie (podobnie jak obiad dzień wcześniej pyszne), po którym wyszedłem sprawdzić pogodę, żeby ustalić czy biegnę "na krótko", czy jednak coś więcej na siebie zakładam. Szybka weryfikacja pokazała, że w trasę ruszę jednak w spodenkach i koszulce.

Ruszyliśmy w kierunku startu. Im bliżej celu, tym stres rósł co raz bardziej, ale też pozytywne napięcie. W aucie w ramach budowania odpowiedniego podejścia Glaca i Swett Noise :)

Na miejscu spotkałem się z Piotrkiem. Szybka wymiana planów na taktykę i ustawiliśmy się na starcie przy pięknym zalewie radkowskim. Po 2 dniach deszczu podłoże było już dosyć miekkie, ale odwrotu nie było.

Wreszcie zwartą grupą ruszyliśmy przed siebie. Już na początku okazało się, że to będzie jeden z najcięższych biegów, w jakich dotąd brałem udział. Już na 3 kilometrze zaczął się ostry podbieg. Własciwie to powinienem powiedzieć "podbieg" bo z bieganiem miało to niewiele wspólnego tak ostre to było podejście. Momentami szczerze żałowałem, że nie mam ze sobą jednak kijów jak niektórzy.

Trudy trasy wynagradzały jednak oszałamiające widoki. Nie zatrzymywałem się jednak by je podziwiać, tylko z uporem parłem przed siebie.

Na 7 kilometrze pierwszy punkt odżywczy. Tu przeżyłem pierwszy szok jako asfalciarz. Spodziewałem się kubeczków z wodą i izo, ewentualnie pomarańcze które poznałem w Jakuszycach. Te oczywiście były ale poza nimi cola (o jakiego ona dała kopa energetycznego...coś niesamowitego), paluszki i żele energetyczne od High5. Wziąłem ze sobą 2 na wszelki wypadke i spróbowanie. Do dzisiaj żałuję, że nie wziąlem ich więcej.

Za tym punktem trasa prowadziła na wyższych partiach gór stołowych po bardziej płaskim terenie. Można było lekko zregenerować siły i dalej podziwiać widoki.

Deszcze ostatnich dni dały nam sie też dosyć mocno we znaki. Na trasie błota było strasznie dużo, ale Kanadie sprawdziły się rewelacyjnie. Tym razem nie obtarły w ogóle, a błoto żarły aż miło :)

Z mapki nadrukowanej na numerze startowym (super bajer, który poznałem w Jakuszycach...zajebiste rozwiązanie) wynikało, że czeka nas jeszcze dosyć długi zbieg, krótkie, ale ostre podejście, a po nim znowu zbieg już do samej mety.

Stawka rozciągała się co raz bardziej.

Między 15 a 18 km czekało nas ostatnie ciężkie podejście. Mina mi ewidentnie zrzedła widząc gościa, który pod tę gore wchodził  z wózkiem biegowym. Pomijając już, że wg mnie była to kompletna głupota iść w taka trasę z dzieckiem w wózku, ale za siłę i kondycję należą się wyrazy szacunku.

Ostatni punkt odżywiania i można było się puścić już znacznie luźniej w dół. Tam wciągnąłem żel z High5, bo moje się już skończyły. Szczerze? Strasznie żałuję, że nie wziąłem ich ze sobą więcej, ale nie chciałem wyjść na prostaka, który jak tylko idzi coś za free to ładuje pełen plecak. Same żele super w smaku i konsystencji. W sam raz wodniste, a jednocześnie dające kopa (nawet jeśli było to placebo, to jednak bardzo skuteczne). Jak gdzieś znajdę tę firmę na jakimś expo to pewnie znowu sobie wezmę. Jedyny drobny minus to ich wielkość. Były zdecydowanie mniejsze niż moje z power bar. 35 ml zamiast 50, ale to w sumie pierdoła.

Na ostatnich 2 kilometrach trochtałem z gościem w chuście z Rzeźnika. Jak się okazało biegł w tym roku Rzeźniczka. Skorzystałem więc z okazji i wymeiniłem się doświadczeniami planujac start w Bieszczadach w przyszłym roku. To jest właśnie zajebiste w biegach górskich. Jest zdecydowanie większa więź między zawodnikami niż na asfalcie, gdzie jest mocne ciśnienie na wynik.

Wreszcie wypadłem na ostatnią prostą nad zalewem. Organizatorzy jak nic złośliwie ustawili metę na sporym wzniesieniu, żeby było na fotkach wyraźnie widać cierpienie na twarzach zawodników ;)





Przed startem zakładałem, że chcę ukończyć w 3:30. Mój oficjalny czas to 3:20:05, więc sporo lepiej. Wiem, że mogłoby być jeszcze lepiej, ale jestem zadowolony z tego wyniku.

Tak, to był mój najtrudniejszy bieg w jakim brałem udział. Dużo trudniejszy niż wycieczki biegowe w Karkonosze z Pro-Run. Jednocześnie GUR 24 dał mi najwięcej satysfakcji. Kocham gory, w nich czuję się całkowicie wolny i w nich się resetuję. Czas nie grał tu roli, biegłem dla zabawy i spełnenia.

Było tu wszystko czego można oczekiwać od biegów górskich. Cięzkie podejścia, trudne technicznie zbiegi po kamieniach I korzeniach, na których trzeba było mocno uważać, żeby nie skręcić nogi, czy żeby nie polecieć na twarz. Ten element muszę zdecydowanie poprawić. Jak nic brakuje mi doświadczenia. Gdzieś z tyłu głowy mam jakąś blokadę I obawiam się, że bieżnik w Kanadiach zachaczy i wywinę orła.

Na bank w przyszłym roku będę chciał tam pobiec na dystansie ultra. W tym roku jeszcze nie byłem na to gotowy, ale 24 było już troszkę za mało.

Atmosfera biegu była niesamowita. GUR to jeszcze malutki bieg, z niewielką liczbą sponsorów, właściwie chyba tylko sam Garmin i High5, więc i pakiety nie są tak wypasione jak na Rzeźniku, czy w Krynicy, ale to nie gra żadnej roli. W biegach górskich najważniejsze (przynajmniej dla mnie) jest obcowanie z naturą, z górami i ich majestatem. Nie ma szans, żebym górski półmaraton poleciał w czasie zbliżonym do 2h, ale czas gra tu role drugo, jak nie trzeciorzędną.

Fajnie jest pogadać z kompletnie nieznanymi osobami na trasie o ich odczuciach, czy doświadczeniach. W razie kontuzji można wzajemnie na siebie liczyć.


Tak więc cóż, przyszły rok to dłuższe dystanse...Oficjalnie w planach 2 ultra na ok 50 km, chyba że zostaniemy z Piotrkiem wylosowani na Rzeźnika. Asfaltowe bardziej wybiórczo. Znowu zrobię nocną połówkę (nawet mimi organizacyjnego fakapu w tym roku) i dystans królewski, czyli marathon. Co dalej? To się jeszcze zobaczyć.

Tymczasem...do zobaczenia na trasie.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz