wtorek, 20 czerwca 2017

5. Nocny Półmaraton Wrocław - relacja bolesna

5. Nocny Półmaraton Wrocław. Rok temu od tego biegu zaczęło się dla mnie bieganie połówek. Stąd też do tego biegu będę żywić zawsze największy sentyment, jeśli o ten dystans chodzi. Czemu relacja bolesna? Z kilku powodów, o których za chwilę więcej.

To miał być mój główny start sezonu. To tu chciałem poprawić życiówkę i zejść poniżej 1:50. No właśnie. Chciałem. Wszystko pokrzyżowała kontuzja i moja własne głupota, za którą już w Kielcach zapłaciłem. 

Co prawda na samym biegu łydka i piszczel nie bolały, ale jednak miesiąc fatalnych treningów spowodowały spustoszenie w formie i kondycji.

Generalnie do samego biegu nastawiałem się jak zwykle bojowo. Oczywiście w dzień startu non stop leciał Amon Amarth "For victory or death". 

Poranek obudził lekkim deszczem i dosyć mocnym wiatrem, które miały słabnąć wraz z mijającymi godzinami. Godzinami, które dłużyły się wybitnie. Bo to ani się napić, ani porządnie zjeść. Pierdolca idzie dostać.

Po 18 pojechałem na dworzec odebrać znajomą Iwonę z Poznania i z nią udać się na Olimpijski. Po drodze spotkaliśmy jeszcze kilkoro znajomych i wesołą gromadą ruszyliśmy w kierunku startu. Na mieście już dało się odczuć nerwowe wyczekiwanie kilku tysięcy biegaczy, których im bliżej stadionu, tym było więcej.

O 21 umówieni byliśmy na obowiązkową fotkę.


Po fotce skierowaliśmy się w kierunku stref startowych. Po drodze jeszcze z kolegą Łukaszem umówiłem się na lipcowy Bieg na Jawornik ;) Ciągnie mnie w górki, oj ciągnie.

Pogoda robiła się co raz lepsza. Wiatr ustał, coś tam próbowało kropić, ale generalnie warunki do biegania idealne. Napięcie rosło z każdą chwilą.




Z Alanem, z którym mieliśmy lecieć na złamanie 1:50 ustawiliśmy się w strefie i czekaliśmy. I tu pojawił się pierwszy (niestety nie ostatni) zgrzyt organizacyjny. Mimo tego, że staliśmy pod tabliczką ze strefą 15:51-2:00 to nagle minęli na pacemakerzy na ponad 2:00. I koniec końców ruszyli w trasę nawet przed nami. Pomysł organizatorów, aby jedna ze stref (nasza) miała odnogę w inną stronę, niż pozostałe za nami był jak widać kretyński. Minus...duży minus.

Tak oto ruszyliśmy "w świat". Stety, lub niestety (dla mnie niestety) zaczęliśmy nadrabiać to co straciliśmy przez to, że zamiast za balonikami 1:50 to ruszyliśmy za 2:00. Alan narzucił ostre tempo, którego jednak w obecnych warunkach i przy obecnej kondycji nie byłem w stanie długo utrzymać. Żeby była jasność. Absolutnie nie mam do niego pretensji. Dorosły jestem i szczególnie po Kielcach powinienem mieć więcej rozsądku we łbie i wiedzieć, że tempem 4:16 (taki w pewnym momencie mieliśmy max), to ja co najwyżej 5 km na Parkrunie mogę lecieć, a i to nie jestem pewien, czy przez cały dystans. Może to i wymówka, ale jednak jakbym w maju zrobił planowane 150 km zamiast ok 62 to byłbym w innym miejscu niż w sobotę.

Tak, czy owak koło 13 km kazałem Alanowi lecieć swoje, żeby przeze mnie nie stracił życiówki (piękny czas zrobiłeś Dziku), bo mi głupio będzie i starając się utrzymać 5 min/km to ja do mety nie dolecę żywy.

No i się zaczęła walka ze sobą. 

O dziwo dextro na chwilę dawało mi kopa energetycznego. To jednak nie był mój dzień. Może i ciało by dało radę, ale siadła mi głowa. Wiedziałem, że kolo 1:50 to ja się nawet nie zakręcę i jedyne co pozostało to walczyć o zejście poniżej 2h, żeby całkowitej żenady nie odstawić.

Po drodze, już wracając, przy 20-latce (akademik taki :p) kopa jeszcze dał pokaz multimedialny z barwami Polski i muzą Two Steps Fom Hell. O ile dobrze poznałem, to genialne "Heart of courage". Coś niesamowitego!!

I wreszcie upragniony stadion Olimpijski i meta na torze żużlowym. Kurwa odebrało mi mowę. Tzn. odebrałoby mi, gdybym był w stanie mówić...pięknie oświetlony stadion, tłumy na trybunach. niesamowite przeżycie szczególnie, że kocham ten stadion. 

Wynik? 1:56:50. Ktoś powie, że czas względem zeszłego roku poprawiony o blisko 10 minut. No spoko, tylko w kwietniu na H2O było już 1:50:40. Zjebałem ten bieg taktycznie i nie mam co się tłumaczyć nawet kontuzją. Było spokojnie zacząć, to bym nie umierał na koniec. Może wreszcie się nauczę i w Pile będzie już normalnie, bo w Wałbrzychu na mocny czas zbytnio nie liczę. Tam jednak trasa ponoć jest bardzo wymagająca.



Na mecie, a właściwie za nią niestety kolejny zgrzyt organizacyjny. Kto nie zauważył, że strefa z jedzeniem jest na wprost wyjścia z żużlowego parku maszyn i poszedł od razu w lewo, w kierunku depozytów, ten już nie mógł wrócić i zjeść żurku. Żenada, serio. Nie potrafię zrozumieć takiego odgradzania, a kilka dużych biegów jednak już zaliczyłem. Nie wiem co kierowało organizatorami. Jak się okazało, to nie było wszystko na co ich było stać :/

Kolejny fakap, to depozyt i szatnie. Kawałek od mety tam do przejścia był. Nawet bardzo spory kawałek. Dochodzimy, ja ledwo na nogach marzący o kąpieli i co? Idź na 2 stronę hali AWF, bo tam jest wejście. No prawie mnie szlag trafił. Staram się zrozumieć, że organizator chciał mieć jeden ciąg komunikacyjny, ale tak trudno było przewidzieć, że zmęczony biegacz chce jak najkrótszą drogą dostać się po swoje ciuchy w depozycie, albo pod prysznic? I że jak mu się zagradza drogę, to miły nie będzie?

Do poprawki. Zdecydowanie, bo przez tak kretyńskie decyzje wielu biegaczy zdecyduje się na inny bieg i bariera 10000 biegaczy, którzy ukończą bieg nie padnie.

Teraz przede mną odpoczynek, co by noga (która znowu zaczęła boleć) doszła do siebie i się zregenerowała. Kolejny bieg to 10 km w Jaworniku, ale to na spokojnie, żeby delektować się trasą, a potem urlop i w sierpniu Wałbrzych. 

Mam nadzieję wrócić już normalnie do treningów. Wydolność będę budować mocnej na siłowni i jakoś tę koronę się zrobi :) I już nigdy więcej rwania na pierwszych kilometrach. Lepiej powoli zacząć. Chociaż to już któryś raz jak sobie to obiecuję.

I na koniec, to jednak za rok na bank wrócę na tę połówkę. To moje miasto, moja pierwsza połówka i to tu we wrześniu 2018 planuję pierwszy maraton. Ten bieg jest piękny atmosferą, której podrobić się nie da. Organizatorzy niech nie cudują z decyzjami i będzie fantastycznie.

Do zobaczenia na trasie.

poniedziałek, 5 czerwca 2017

Podsumowanie maja

Maj minął już kilka dni temu i powinienem go podsumować.


To był miesiąc, o którym chcę jak najszybciej zapomnieć. Biegowo tragedia. Ledwie 64 km.






Co było tego przyczyną? Powody były tak na prawdę 2. Po pierwsze delegacja. Teoretycznie powinienem mieć w Zurychu więcej czasu, bo po robocie nie musiałem nic robić, ale jednak jakoś jednak te wyjazdy zaburzają rytm treningowy. Co prawda poprzednio nakręciłem tych kilometrów znacznie więcej, ale jednak teraz byłem wybity z rytmu.


Jednak główny powód tak słabego wyniku to nie wyjazd a niestety kontuzja. Przeciążyłem łydkę i mięsień płaszczkowaty do tego stopnia, że ich ból i ból przenoszący się na piszczele ciężko było znieść nawet chodząc, nie mówiąc o bieganiu. Tak więc niestety trzeba było treningi przed Nocnym Półmaratonem odpuścić i skupić się na siłowni.


Co z tego wyjdzie 17 czerwca? Cholera wie. Noga boli już znacznie mniej I po kilkuset metrach, jak dobrze się rozgrzeje, to mogę biec normalnie, więc startu na bank nie odpuszczę. Czy uda się polecieć na zakładaną wcześniej życiówkę? Ciężko mi teraz powiedzieć. Możliwe, że tak pobiegnę, a odczuję to na następny dzień gdy nie będę mógł wstać. Zostało 11 dni do startu i niebawem się przekonam na co stać mój organizm.


Biegać znowu coś nieśmiało zaczynam. Siłę biegową i wydolność staram się budować na siłowni. Pocieszam się tym, że jednak ostatnie miesiące uczciwie pracowałem, a z każdym dniem łydka boli mniej. Więc o ile podczas tego półmaratonu nie wydarzy się nic niespodziewanego to jakoś go przebiegnę, a potem kolejny start dopiero w sierpniu, więc będzie można się regenerować.


Do zobaczenia na trasie.