niedziela, 2 września 2018

Bieg Koguta na spontanie

Tydzień minął od LBP. Mimo, że był to debiut ultra i pierwszy raz taki przebiegnięty dystans moje nogi czuły się całkiem nieźle. I tak od słowa do słowa znajomi namówili mnie na 11. Bieg Koguta w Oławie. 10 km asfaltu. Dzień wcześniej machnąłem sobie jeszcze w całkiem fajnym czasie 16 km czarnym szlakiem po Ślęży, a w środę dosyć szybką piątkę w ramach Karłowickiej Pętelki (ta akurat była nawet za szybka na tamten moment).

No cóż. Uwielbiam mój Wkurw_Team Wrocław, a że nie chciałem siedzieć w domu, to uznałem, że czemu nie. Szybka weryfikacja, czy można się zapisać (można było w dniu zawodów), więc stwierdziłem, że najwyżej pojadę jako support.

Założenie było takie, że nie nastawiam się na żaden czas. Jasne, że granica przyzwoitości 55 minut miała zostać osiągnięta, ale dawno po asfalcie nie latałem, więc szczególnie po LBP nie wiedziałem na co się nastawiać.

Wyjazd rano. W biurze zawodów zapis bez najmniejszego problemu. Gość, który przyjmował moje zgłoszenie rozbawił mnie do łez. Pada pytanie, czy ma wpisać jakiś klub. Oczywiście miał wpisać "Wkurw_Team". Chwila konsternacji, po czym skomentował tylko "zajebiście" :D

Po odebraniu pakietów najwyższa pora była przebrać się w rynsztunek bojowy. Mimo, że w sobotę było dosyć chłodno, to niedziela zapowiadała się pięknie. Momentami aż za bardzo, bo robiło się duszno i parno, ale generalnie niezłe warunki do biegania, żeby nie powiedzieć, że bardzo dobre.

Zebraliśmy całą ekipę i na rynku obowiązkowa foteczka.


Nasze harty zaczęły rozgrzewkę, a reszta czekała na start o 11. 

Spokojnie ustawiłem się w okolicy pacemakerów na 55 minut. Swoją drogą, albo ja już serio dawno nie biegałem asfaltów na takim dystansie, albo na Kogucie poszli grugo wystawiając tylu "zająców".

Nerwowe minuty przed startem. Nakręcanie głowy, żeby nie zawiodła w momentach kryzysu. Zamykanie oczu i wsłuchiwanie się w muzę, którą puszczał DJ. Co prawda nie był to mój ukochany Amon Amarth, który zawsze nastawia mnie bojowo, ale dawało radę. 

I w końcu start.

Początkowe metry, to standardowa walka o miejsca i przebijanie się do przodu. Z lekką konsternacją widziałem jak pacemaker na 60 minut leciał z gościem na 55, ale uznałem, że lecę swoje.

Po pierwszych 500 metrach zaczęło się w końcu robić luźniej na trasie. Ja spokojnie przesuwałem się do przodu. Szybka weryfikacja zegarka i tempo w okolicach 5:00 min/km.

Dosyć szybko, ale znając siebie spodziewałem się takiego początku.

Jak to na asfaltowych biegach wybierałem sobie kolejne "ofiary" do wyprzedzenia i spokojnie leciałem swoje, a moje zdziwienie z każdym metrem rosło. Rosło, bo tempo zamiast spadać, to było co raz szybsze. Wskazania zegarka pokazywały, że lecę poniżej 5:00. I co więcej ani nogi nie wykazywały oznak buntu, ani zadyszka nie łapała.

Sam byłem w szoku, ale skoro tak dobrze żarło, to nie miałem zamiaru zwalniać.

Organizatorzy, szczególnie przy tak niskiej opłacie startowej, która online wynosiła śmieszne 30 zł, stanęli na wysokości zadania i punkty nawadniania były co 2,5 km. Mi było wszystko jedno, bo od początku leciałem z planem, że nie korzystam. Tak na sprawdzenie samego siebie. Miłym zaskoczeniem były też kurtyny wodne. Oj organizatorzy we Wrocławiu mogliby się wiele nauczyć.

5 km poniżej 25 minut. Niby biegałem już szybciej, ale i tak zaskakująco dobrze mi się biegło i co ważne non stop poniżej 5:00.

Kryzys lekki złapał na 7 km. Męska rozmowa z samym sobą, że na 3 km przed metą szkoda odpuścić szczególnie, że zapowiada się życiówka. Z mocnym postanowieniem, że na 9 km jeszcze przycisnę leciałem dalej przed siebie. 

I ten ostatni kilometr faktycznie wyszedł zgodnie z planem - 4:31 min/km. Na ostatnich metrach chciałem jeszcze kumpla łyknąć, ale był już za daleko, a ja leciałem na skraju.

Finalnie 49:10 co jest wynikiem fantastycznym. Przez moment myślałem, że to nawet życiówka, ale zapomniałem, że życiówkę mam z Kobierzyc 48:08 ;)



Na mecie czekał jeszcze pyszny serniczek przygotowany przez Marlenę :) A po drodze jeszcze machnęliśmy sobie fotę w foto budce. No i jak tu tych ludzi nie kochać? ;)


Co mi pokazał ten bieg? Że jednak potrafię jeszcze szybko biegać po asfalcie i że treningi tempowe, czy podbiegi pod górskie i ultra sprawdzają się też na płaskim. Trochę martwi, że zaczynam czuć dyskomfort w piszczelu, ale kładę to na karb praktycznie zerowej regeneracji. Więc w tygodniu lekkie wybiegania, bez żadnych mocniejszych akcentów.

To był dzisiaj zdecydowanie jeden z przyjemniejszych biegów na 10 km. Czy mogłem mocniej pobiec? Na życiówkę? Pewnie tak, ale po LBP i ostatnich zawirowaniach jestem więcej jak zadowolony z tego startu. To był bardzo dobry pomysł, żeby tam pobiec i każdemu polecam start w Kogucie :)

Do zobaczenia na trasie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz