niedziela, 25 marca 2018

11. Panas Półmaraton Ślężański

Sobótka, niewielka miejscowość ok 30 km od Wrocławia. Nad nią wznosi się ulubiona góra większości biegaczy z Wrocławia i okolic, czyli Ślęża. Idealny teren do wszelakich treningów.

W tym roku jestem tu zdecydowanie częściej, szykując się do Rzeźniczka i 2 planowanych ultra. To jednak trasy trailowe, bo i do takich biegów najłatwiej się na Ślęży przygotować.

Jednak Sobótka i Ślęża znane są również z asfaltowego biegu, jakim jest Panas Półmaraton Ślężański. W tym roku była to już 11 edycja zawodów, które cieszą się bardzo dużym zainteresowaniem i sympatią biegaczy.

Rok temu ta połówka z niezrozumiałych przyczyn (ale pewnie "kasa misiu, kasa") wypadła z listy biegów do korony półmaratonów polskich. Nie przeszkodziło to jednak, by jubileuszową, dziesiątą edycję i tak ukończyło blisko 4000 biegaczy.

Ja nawet miałem rok temu wystartować, ale że w 2017 byłem w trakcie robienia korony, a dzień po Sobótce był Poznań, to z bólem serca odpuściłem. W tym roku już żaden inny start nie kolidował, więc mogłem spokojnie wziąć udział w Panasie :)

Z tym spokojnie, to tak ciut na wyrost. Ostatni właściwie miesiąc to ciągnące się kontuzje. A to stłuczone kolano, a to nawrót shin splints. Przez to nie dość, że  kilometrów na treningach była bardzo mało, to i jakościowo nie były najlepsze. Głównie spokojne klepanie, bez żadnych akcentów poza 1 wypadem na Ütliberg w Zurychu.

Przez to nie nastawiałem się na żaden konkretny wynik. Wiedziałem, że będą podbiegi, ale też i bardzo długi i ostry zbieg. Asekuracyjnie oscylowałem w okolicach 2:10. Najgorsze, że ciągle bolała łydka. Ostatnie dni to były typowy rest, bez żadnych treningów. Tylko danie spokoju mięśniom, żeby się rozluźniły.

Ze znajomymi spotkaliśmy się w stałym miejscu, z którego jeździmy biegać czarnym szlakiem po Ślęży. Ruszyliśmy chwilę przed 8 rano, by spokojnie znaleźć parking i odebrać pakiety startowe. Rozbawiła nas wszystkich informacja na FB biegu, że w pakiecie będą szoty z l-karnityny, bcaa i coś jeszcze. Z dopiskiem, żeby szybko spożyć, bo mają krótką datę ważności ;) No przynajmniej ostrzegali uczciwie :) Jako, że ja nie lubię takich specyfików, to nawet nie miałem zamiaru użyć. Za to z Namysłowa się akurat ucieszyłem, bo to bardzo fajne piwo :)

Pakiet odebraliśmy bardzo sprawnie. Pokręciliśmy się po expo uzupełniając zapasy biegowych odżywek i nie pozostało nic innego jak gdzieś posadzić dupę i czekać na ustawkę wkurw_team i zdjęcie.


Swoją drogą warto było być na miejscu grubo przed 9 sądząc po ilości aut, jakie potem zaczęły się zjeżdżać.

Pogoda robiła się bardzo fajna do biegania. Nawet przez chwile się zastanawiałem, czy jednak nie zmienić długich spodni na krótkie, ale ostatecznie poleciałem "na długo".


Przed startem sporo rozmawialiśmy o trasie. Do 9 km miało być pod górę, potem ostro w dół, gdzie można by się rozpędzić. Faktycznie było sporo pod górę, ale jednak spodziewałem się, że będzie bardziej wymagająco. Między 8 a 9 km faktycznie ostrzejszy odcinek, ale w porównaniu do Wałbrzycha (a to też asfaltowa połówka), to nie było tak źle. Za to zbieg po 9 km bomba. Gdyby nie tłum na trasie i ciągle boląca łydka rozpędziłbym się bardziej, chociaż i tak tempo 4:05 było świetne. 

Z każdym kilometrem czułem, że niezaleczona łydka daje o sobie znać. Swoje oczywiście też robił brak sensownych treningów. Wydolność w ostatnim czasie próbowałem utrzymywać na orbitreku. Bardzo lubię to, ale jednak to nie to samo, co normalne bieganie. 

Mimo tego biegło się dosyć przyjemnie. Może przez fakt, że przestałem zwracać uwagę na czas i nastawiam się na dystans? A może jednak mimo wszystko nie jest aż tak źle z tą formą?

Największy kryzys pojawił się za 18 km. Tam już często przechodziłem do marszu. I gdyby nie to, to 2 godziny pękły by bez najmniejszego problemu. Finalnie na mecie czas oficjalny to 02:00:30. Czy słabo? Rok temu powiedziałby, że tak. Chociaż i tak znacznie lepszy niż w płaskim Krakowie i w Wałbrzychu. Teraz jestem z niego bardzo zadowolony. Sam start dał mi masę frajdy i satysfakcji. No i ten medal, jeden z ładniejszych w kolekcji.


Co teraz? Przymusowy odpoczynek. Po 21 km łydka i piszczel pokazują mi, że to nie był dobry pomysł, więc najpierw muszę się wyleczyć, zanim wrócę do normalnych treningów, lub w ogóle zacznę chodzić nie kulejąc. Poza tym nic nie boli, żadnych zakwasów, więc była moc żeby pocisnąć znacznie mocniej. Mimo wszystko było fajnie. I warto teraz pocierpieć z bólu. Czy za rok wrócę na Panasa? Zdecydowanie tak. Ekstra impreza, którą zdecydowanie polecam.

Do zobaczenia na trasie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz