Rok wcześniej byłem już na tym biegu, ale na dystansie 24 km. Sam bieg dosyć kameralny, ale w pięknych okolicznościach przyrody i fajnie zorganizowany, więc długo się nie zastanawiałem planując starty na ten rok i wiedziałem, że będę chciał wrócić nad zalew, tym razem żeby spróbować się z trasą 50+.
I tak po 3 tygodniach po LBP znowu miałem stanąć na starcie biegu przez kilka godzin. Ktoś powie, że to głupota i że nie było czasu na odpowiednią regenerację. Z 1 strony racja, ale z drugiej po LBP zmęczenia właściwie nie czułem, więc podchodziłem do tego startu spokojnie, ale z respektem. Wiedziałem, że ten start taki prosty nie będzie. Suma przewyższeń ponad 1200 m, ostre podejścia, zbiegi po dużych kamieniach i cholernie dużo korzeni. Czyli to co uwielbiam i chociaż wiem, że dużo pracy jeszcze przede mną jeśli o technikę chodzi, to również to kocham.
Z Wrocławia wyjechaliśmy w piątek, żeby na spokojnie odebrać mój pakiet (K miała swój bieg w niedzielę, więc odbierała pakiet dopiero w sobotę) i udać się do hotelu.
Pogoda w trasie nie rozpieszczała. Może nie jakiś wielki deszcz, ale jednak droga ciągnęła się okrutnie, bo przez ruch nie mogliśmy jechać normalnym tempem. Mimo tego do Radkowa dotarliśmy koło 15, więc jeszcze szybka pizza i można było odbierać pakiet.
Potem do Dusznik, do hotelu i mogłem się szykować na kolejny dzień mając nadzieję, że na trasie biegu nie będzie za dużo błota.
Sobota przywitała nas świetną pogodą na bieganie. Ok 13 stopni, lekkie zachmurzenie, ale na deszcz się nie zapowiadało. Plecak spakowałem dzień wcześniej, więc nie pozostawało nic, jak wmusić w siebie jakieś śniadanie. To jedna z tych rzeczy, nad którą też muszę popracować jeśli w przyszłym roku chcę robić dłuższe dystanse. Niestety mój żołądek potrzebuje przynajmniej 2-3 godzin, żeby móc przyjąć jakiś pokarm. Mimo to udało się wcisnąć 2 bułki z nutellą. Wiedziałem, że to niewiele, więc do plecaka spakowałem spory zapas żeli i dextro.
Chwilę przed 7 ruszyliśmy na start. Nerwowość zaczynała narastać. Z góry wiedziałem, że już na pierwszych kilometrach będzie mnie czekać mocny podbieg, a właściwie podejście. Inna sprawa, że doskonale zdawałem sobie sprawę, że tego biegu nie zrobię w 5 godzin, a zakładanych 7-8 jeszcze nigdy nie biegłem, więc nie wiedziałem jak zachowa się organizm, jak sprawdzą buty. No ale odwrotu nie było.
Przed startem wpadłem na Pawła. Uspokoił mnie, że na trasie jest w miarę sucho.
Wreszcie wybiła godzina 8 i ruszyliśmy przed siebie. Do 2 km szło nieźle i zaczął się podbieg trwający blisko kolejne 2 kilometry. I w tym momencie wiedziałem już, że lekko nie będzie. Niestety ostatnie tygodnie mocno dały się psychicznie we znaki i to głównie głowa właśnie "nie podawała". Ile razy do 30 km chciałem zejść z trasy, to nawet nie zliczę. Walka była straszna, a ile razy padły słowa "mantry ostatecznej" to też lepiej nie wspominać. Wiedziałem jednak, że nie ma szans na poddanie się, bo to by była porażka na całej linii.
I tak powoli głowa i reszta ciała zaczynały się rozkręcać. Przed startem zakładałem, że chcę zejść poniżej 8 godzin i weryfikując międzyczasy widziałem, że właśnie koło takiego rezultatu powinienem dolecieć.
Na 3 punkcie odżywczym coś finalnie pękło i chociaż tempo może nie wzrosło, to jednak zacząłem się wreszcie cieszyć tym biegiem. Satysfakcja, że już niedługo złamię barierę 50 km również narastała. Tam też spotkałem ponownie Pawła i Piotrka ode mnie z roboty, z którym próbowaliśmy się dostać w tym roku na Rzeźnika. Chwila odpoczynku, uzupełnienie bidonów, jakiś żel i dalej w drogę. Mieliśmy lecieć razem z Pawłem ale nasz plan niespodziewanie pokrzyżowały... szerszenie. Niedaleko za punktem okazało się, że miały (ponoć) zniszczone gniazdo. I o ile normalnie szerszenie są wredne i agresywne, tak te pozbawione gniazda były po prostu wściekłe i atakowały. Paweł jak to leśnik wyrwał do przodu. Ja, jako że się ich boję, cofnąłem się i ze sporą grupą innych osób obeszliśmy feralne miejsce sporym łukiem przez jakieś pole.
Powoli mijały kolejne kilometry. Jakoś do 36 km znowu czekało nas spore podejście. Niby jak na tę trasę dosyć płaskie, ale długie. potem chwila płaskiego i cholernie ostre podejście. Przydały się kije, oj jak one się przydały. I nieważne, że K się potem śmiała, że biegłem na dopingu ;) Bez nich nie zmieściłbym się w zakładanym czasie. Martwić zaczynały mnie kostki, bo dosyć mocno spuchły i buty zaczynały się w nie mocno wbijać, przez co musiałem się kilka razy zatrzymać i poluzować wiązanie butów, ale poza tym Inov-8 X-claw spisały się wyśmienicie...a wg sklepu biegacza nie nadają się na bieganie po skałach :)
W końcu 46 km i ostatni punkt odżywiania. Ponownie uzupełniłem bidony, wciągnąłem kolejny żel, wypiłem kilka kubków coli i ruszyłem dalej. Tu już trasa robiła się płaska a nawet w dół. Trzeba było jednak uważać na kamienie i korzenie, ale świadomość, że do końca już mniej niż 10 km dodawała skrzydeł.
W końcu wybiegliśmy z lasu na asfalt. I chociaż za asfaltem nie przepadam a sama trasa spory kawałek znowu była pod górę, to źle nie było, bo miałem w pamięci z zeszłego roku, że zaraz granica (tak, w tym momencie byliśmy w Czechach) a zaraz za nią wpadniemy znowu nad zalew i zostanie 600 m do mety.
Powoli było już słychać spikera. Nie pozostawało nic innego jak lecieć przed siebie. Jeden zakręt, drugi zakręt, prosto przez mostek, króciutki podbieg i wreszcie upragniona meta! Czas? 7:54:18, więc tak jak chciałem. Jasne, że gdyby psychika na początku lepiej współpracowała, to spokojnie byłbym w stanie być przynajmniej o 30 minut wcześniej, ale nie mam zamiaru narzekać. Upragnione 50 km złamane. Mogę się w pełni świadomie nazywać ultrasem.
Wnioski po biegu? Kilka ich jest:
- Muszę popracować nad psychiką. Zbyt często jednak poddaję się na podbiegach, a nawet na płaskim widząc, że mieszczę się w zakładanym czasie. To oznacza, że spokojnie mogę biegać szybciej.
- Nauczka po pęknięciu zmęczeniowym, żeby brać witaminy zdaje egzamin. Chociaż ostatnio łydka i piszczel się odzywały, to na biegu było bez problemów
- Mimo, że niedawno wróciłem niestety do palenia, to e-fajka nie wpływa jak na razie na wydolność, ale fakt jest faktem, że wypadałoby to rzucić w cholerę znowu :)
- Do zdecydowanej pracy kwestia śniadań. Może nie odcinało mnie energetycznie, ale na samych żelach dłuższe dystanse będzie ciężko zrobić
- Zdecydowanie dalej będę robić w domu wykroki i przysiady, żeby nogi wzmocnić
- No i w sumie chyba najważniejsze - jeśli chcę w 2019 zrobić 80 km na Rzeźniku, albo na ŁUT to treningi nie mogą być po 10-15 km. Muszą być po prostu dni, kiedy będę robić spokojne, długie wybiegania pod 30 km
Po biegu z K na spokojnie pospacerowaliśmy po Dusznikach, które okazały się całkiem fajnym miasteczkiem. Przed snem jeszcze mistrzostwa Europy na żużlu i szybko spać, bo K startowała na 24 km. Na starcie spora ekipa Wkurw_Teamu :) Swój bieg zaliczyła koncertowo i jedyne co Jej się nie podobało, to to że nic Jej nie bolało :D Wariatka ;)
Teraz zostały mi już tylko 3 starty w tym roku. Ultramaraton Bieszczadzki 26 km, Bieg niepodległości w Poznaniu dla zabawy i złotego mieczyka do zeszłorocznej tarczy i "truskawka na torcie", czyli Piekło Czantorii. Obawiam się tylko Piekła i podejścia pod stok narciarski, ale zdecydowanie będę się tymi biegami bawić. W już w styczniu na horyzoncie zaczyna klarować się kolejny dłuższy start. tym razem chyba w tatrach w ramach ultra Janosika :)
Do zobaczenia na trasie.