niedziela, 2 września 2018

Bieg Koguta na spontanie

Tydzień minął od LBP. Mimo, że był to debiut ultra i pierwszy raz taki przebiegnięty dystans moje nogi czuły się całkiem nieźle. I tak od słowa do słowa znajomi namówili mnie na 11. Bieg Koguta w Oławie. 10 km asfaltu. Dzień wcześniej machnąłem sobie jeszcze w całkiem fajnym czasie 16 km czarnym szlakiem po Ślęży, a w środę dosyć szybką piątkę w ramach Karłowickiej Pętelki (ta akurat była nawet za szybka na tamten moment).

No cóż. Uwielbiam mój Wkurw_Team Wrocław, a że nie chciałem siedzieć w domu, to uznałem, że czemu nie. Szybka weryfikacja, czy można się zapisać (można było w dniu zawodów), więc stwierdziłem, że najwyżej pojadę jako support.

Założenie było takie, że nie nastawiam się na żaden czas. Jasne, że granica przyzwoitości 55 minut miała zostać osiągnięta, ale dawno po asfalcie nie latałem, więc szczególnie po LBP nie wiedziałem na co się nastawiać.

Wyjazd rano. W biurze zawodów zapis bez najmniejszego problemu. Gość, który przyjmował moje zgłoszenie rozbawił mnie do łez. Pada pytanie, czy ma wpisać jakiś klub. Oczywiście miał wpisać "Wkurw_Team". Chwila konsternacji, po czym skomentował tylko "zajebiście" :D

Po odebraniu pakietów najwyższa pora była przebrać się w rynsztunek bojowy. Mimo, że w sobotę było dosyć chłodno, to niedziela zapowiadała się pięknie. Momentami aż za bardzo, bo robiło się duszno i parno, ale generalnie niezłe warunki do biegania, żeby nie powiedzieć, że bardzo dobre.

Zebraliśmy całą ekipę i na rynku obowiązkowa foteczka.


Nasze harty zaczęły rozgrzewkę, a reszta czekała na start o 11. 

Spokojnie ustawiłem się w okolicy pacemakerów na 55 minut. Swoją drogą, albo ja już serio dawno nie biegałem asfaltów na takim dystansie, albo na Kogucie poszli grugo wystawiając tylu "zająców".

Nerwowe minuty przed startem. Nakręcanie głowy, żeby nie zawiodła w momentach kryzysu. Zamykanie oczu i wsłuchiwanie się w muzę, którą puszczał DJ. Co prawda nie był to mój ukochany Amon Amarth, który zawsze nastawia mnie bojowo, ale dawało radę. 

I w końcu start.

Początkowe metry, to standardowa walka o miejsca i przebijanie się do przodu. Z lekką konsternacją widziałem jak pacemaker na 60 minut leciał z gościem na 55, ale uznałem, że lecę swoje.

Po pierwszych 500 metrach zaczęło się w końcu robić luźniej na trasie. Ja spokojnie przesuwałem się do przodu. Szybka weryfikacja zegarka i tempo w okolicach 5:00 min/km.

Dosyć szybko, ale znając siebie spodziewałem się takiego początku.

Jak to na asfaltowych biegach wybierałem sobie kolejne "ofiary" do wyprzedzenia i spokojnie leciałem swoje, a moje zdziwienie z każdym metrem rosło. Rosło, bo tempo zamiast spadać, to było co raz szybsze. Wskazania zegarka pokazywały, że lecę poniżej 5:00. I co więcej ani nogi nie wykazywały oznak buntu, ani zadyszka nie łapała.

Sam byłem w szoku, ale skoro tak dobrze żarło, to nie miałem zamiaru zwalniać.

Organizatorzy, szczególnie przy tak niskiej opłacie startowej, która online wynosiła śmieszne 30 zł, stanęli na wysokości zadania i punkty nawadniania były co 2,5 km. Mi było wszystko jedno, bo od początku leciałem z planem, że nie korzystam. Tak na sprawdzenie samego siebie. Miłym zaskoczeniem były też kurtyny wodne. Oj organizatorzy we Wrocławiu mogliby się wiele nauczyć.

5 km poniżej 25 minut. Niby biegałem już szybciej, ale i tak zaskakująco dobrze mi się biegło i co ważne non stop poniżej 5:00.

Kryzys lekki złapał na 7 km. Męska rozmowa z samym sobą, że na 3 km przed metą szkoda odpuścić szczególnie, że zapowiada się życiówka. Z mocnym postanowieniem, że na 9 km jeszcze przycisnę leciałem dalej przed siebie. 

I ten ostatni kilometr faktycznie wyszedł zgodnie z planem - 4:31 min/km. Na ostatnich metrach chciałem jeszcze kumpla łyknąć, ale był już za daleko, a ja leciałem na skraju.

Finalnie 49:10 co jest wynikiem fantastycznym. Przez moment myślałem, że to nawet życiówka, ale zapomniałem, że życiówkę mam z Kobierzyc 48:08 ;)



Na mecie czekał jeszcze pyszny serniczek przygotowany przez Marlenę :) A po drodze jeszcze machnęliśmy sobie fotę w foto budce. No i jak tu tych ludzi nie kochać? ;)


Co mi pokazał ten bieg? Że jednak potrafię jeszcze szybko biegać po asfalcie i że treningi tempowe, czy podbiegi pod górskie i ultra sprawdzają się też na płaskim. Trochę martwi, że zaczynam czuć dyskomfort w piszczelu, ale kładę to na karb praktycznie zerowej regeneracji. Więc w tygodniu lekkie wybiegania, bez żadnych mocniejszych akcentów.

To był dzisiaj zdecydowanie jeden z przyjemniejszych biegów na 10 km. Czy mogłem mocniej pobiec? Na życiówkę? Pewnie tak, ale po LBP i ostatnich zawirowaniach jestem więcej jak zadowolony z tego startu. To był bardzo dobry pomysł, żeby tam pobiec i każdemu polecam start w Kogucie :)

Do zobaczenia na trasie.

wtorek, 28 sierpnia 2018

Reaktywacja biegiem ultra

Sporo, oj sporo czasu minęło od kiedy ostatni raz tu byłem. Fakt, że myślami co jakiś czas chciałem wrócić, ale jakoś nie mogłem nabrać weny. 

Teraz trafiła się idealna okazja. Mianowicie długo wyczekiwany debiut na dystansie ultra. 

W tym roku zaplanowałem sobie 2 takie dystanse. Na pierwszy ogień miał pójść Letni Bieg Piastów na Polanie Jakuszyckiej i 50 km po dosyć dobrze znanych mi ścieżkach. 3 tygodnie później czekać mnie jeszcze będzie Garmin Ultra Race i tego biegu boję się znacznie bardziej, aczkolwiek po LBP już jakoś mniej.

Trasę LBP miałem okazję poznać jeszcze na studiach, gdy sporo wędrowałem po Izerach do Orlego, czy do Chatki Górzystów. Rok temu biegłem tam też Jakuszycką Jedenastkę. Tak więc z grubsza wiedziałem czego się spodziewać na trasie. Że co prawda dystans będzie zdecydowanie najdłuższym jaki kiedykolwiek przebiegłem, ale też że sama trasa specjalnie wymagająca nie będzie jak na bieg górski.

Suma przewyższeń 1064m.

Przyjechaliśmy już w piątek, żeby na spokojnie odebrać pakiety. Jako, że na Polanie trwają prace remontowe przed sezonem zimowym, to odbiór był tym razem w Szklarskiej. Podjeżdżając pod hotel mocno się zastanawiałem, czy dzielna Renata da sobie radę na stromej górce. Na szczęście sprawniejsze z niej autko, niż ze mnie kierowca i bez większych problemów dojechała, chociaż momentami zaczynała się dusić.

Sam pakiet nic szczególnego, ale przecież nie dla pakietu chciałem tu pobiec.

Obowiązkowym elementem programu musiała być oczywiście wizyta w Harrachovie. Być tak blisko Czech i nie pojechać na smażony ser, czy po tamtejsze piwo? No nie mogłem tego odpuścić.

W samym Harrachovie złapała nas burza. Lało jak z cebra i nerwowo zaczęliśmy ze znajomymi sprawdzać pogodę na kolejny dzień. Ja do prognoz, nauczony doświadczeniem, podchodzę z mocną dozą wątpliwości, bo się zmieniają co godzinę. Mimo to wg wszelkich prognoz w sobotę padać miało dopiero po 14, więc na koniec mojego biegu. Temperatura miała być koło 14 stopni, więc idealnie na bieganie. 

Pozostawało pytanie jakie buty wybrać. Inov8 x-claw, czy wierne adidasy asfaltowe. Po krótkiej dyskusji z kumplami, którzy również mieli lecieć 50 km, uznaliśmy, że na taką trasę szkoda kolców w typowych trailówkach, więc padło na asfaltowe buty. Okazało się to całkiem niezłym pomysłem, bo trasa w większości była mocno ubita, lub w ogóle prowadziła asfaltem. W sumie najgorzej się biegło chyba po skoszonej, nasiąkniętej wodą trawie jakoś za 30 km.

Nie chcąc popełnić błędu sprzed roku, gdzie z kumplem lekko przesadziliśmy z browarami, grzecznie wypiliśmy po 3 i po 22 położyliśmy się spać.

Poranek powitał nas chłodny, ale na szczęście bez deszczu. Plecak spakowałem dzień wcześniej upychając do niego 8 żeli od PowerBar i SIS, do tego dextro, oraz bluza jakby miało sie drastycznie ochłodzić i kurtka przeciwdeszczowa. Poza tym miałem lecieć "na krótko".

Na samej Polanie widać było, że dla kibiców aura nie jest zbyt zachęcająca. Niewiele osób się kręciło. Podobnie sprawa się miała z expo. Już rok temu zbyt duże nie było, a w tym roku ot 1 stoisko ;) No ale przecież nie przyjechałem tu na zakupy, tylko żeby zaliczyć swoje pierwsze ultra. 

Szybka fota z Wkurw_Teamem również z częścią osób, które miały godzinę po nas ruszyć na połówkę i można było ustawiać się na starcie.


Razem z Bartkiem i Łukaszem zaczęliśmy wspólnie. Już na pierwszych kilometrach zacząłem się lekko wysuwać przed chłopaków. Nie chciałem zbytnio szarpnąć, żeby się nie spalić, ale że biegło mi się nad wyraz dobrze, to postanowiłem nie czekać na nich i lecieć swoim tempem. Do samego Orla trasa głównie w dół, dzięki czemu w początkowej fazie tempo zeszło mi nawet do 4:06/km. Bardzo szybko. Mogło być nawet szybciej, ale specjalnie nie chciałem całkiem puścić nogi, żeby się oszczędzać i przypadkiem nie wypieprzyć na jakimś kamieniu.

Co ważne, to punkty odżywiania i nawadniania. LBP to idealny bieg na debiut, gdzie jeszcze nie wie się dokładnie co ze sobą zabrać, czy jak organizm będzie reagować. Punktów na całej trasie było aż 10, więc właściwie co 5 km. Na upartego nawet wody można było swojej nie brać. Ja sobie zrobiłem własne izo do obu bidonów i do końca ich właściwie nie zużyłem w całości. Na punktach sporo piłem coli i jadłem sporo arbuzów.

Kolejne kilometry wpadały aż miło. Na 20 km czas miałem lekko ponad 2:10. Gdzieś z tyłu głowy zaczęła świtać myśl, że jednak przeszacowałem czas ukończenia, bo pierwotnie zakładałem 7h (limit był 8), a tu się zapowiadało, że spokojnie będę lekko ponad 6...co finalnie też źle oszacowałem.

Minął 28 km. Jak dotąd nigdy jeszcze aż tyle nie przebiegłem. Do tej pory najdłuższym biegiem był Rzeźniczek. Zabawa miała się dopiero zacząć. 


Około 30 km spodziewałem się maratońskiej ściany i faktycznie między 31 a 33 km biegło mi się najciężej. Około 30 km na wysokości Zakrętu Śmierci kolejny punkt odżywiania, a na nim harleyowcy. Świetna ekipa (z resztą wolontariusze na każdym z punktów byli rewelacyjni!). Tu zrobiłem dłuższą przerwę na kilka kubków coli, arbuza i pomarańcze. Nerwowo spoglądałem za siebie spodziewając się, że w każdej chwili pojawi się Bartek, albo Łukasz. Gdy nie przybiegali zacząłem się zastanawiać, czy przypadkiem mnie już wcześniej nie wyprzedzili, bo nie mogłem pojąć jakim cudem mogę być szybszy od kumpli, którzy mają już kilka ultra na koncie, a  w dodatku Bartek potrafi robić po 300 km w miesiącu.

Po odpoczynku na punkcie ruszyłem dalej przed siebie co jakiś czas przechodząc do marszu. Do 40 km to była prawdziwa walka ze sobą. Zdecydowanie najwolniejszy mój odcinek. Jednocześnie w głowie cały czas przeliczałem o której mogę być na mecie i jak nic mi wychodziło, że złamię 6h. Jakiś kosmos.

Za 40 km nowe siły. Swoje zrobiło to, że odległość jaka pozostała nie była już dwucyfrowa.

Co raz głośniej było słychać dźwięki z Polany Jakuszyckiej.

Jakie było moje zdziwienie, gdy kibice zaczynali mówić, że został już tylko kilometr do mety, albo kilkaset metrów. Ale jak to? Przecież to dopiero 47 km, a miało być 50. Jak się okazało na mecie dystans wyszedł niecałe 48 km. Tak, czy owak dystans ultra, ale 5 z przodu wyglądała by ładniej ;)

Na metę wpadłem ze łzami w oczach i radosnym "tak, kurwa!"


Jako, że przed startem zakładaliśmy wszyscy, że dobiegniemy dużo później, to nasze dziewczyny z połówki jeszcze nie wróciły z domu na metę. Szybki meldunek, że dobiegłem i żyję. Wygrzebałem kasę z plecaka, założyłem bluzę i kurtkę, i poszedłem po browara. Nie zważając, że zimno było jak cholera, a ja się cały trząsłem siadłem w przebieralni czekając na support.

Czas? 5:21:40!! Bartek dobiegł ponad 20 minut po mnie, Łukasz ponad godzinę. Nie mogłem w to uwierzyć. 

Tak więc mogę powiedzieć, że debiut ultra w pełni udany. Za 3 tygodnie GUR. Tam już takiego czasu na bank nie wykręcę, bo trasa jest o niebo cięższa, ale już mniej się obawiam dystansu. Bardziej przewyższeń i skał w Górach Stołowych.

Co ciekawe po biegu bolały mnie tylko lekko kolana, a z wysiłku wieczorem miałem lekką gorączkę, ale poza tym nie czułem, że przebiegłem taki dystans.

Dla wszystkich planujących bieganie ultra polecam LBP. Trasa jest banalnie prosta, więc można spokojnie spróbować swoich sił przed poważniejszymi wyzwaniami.

Czy wrócę za rok? Nie wiem. Czas pokaże. Na pewno duży plus za organizację biegu na trasie. Idealnie oznakowane, punkty na bogato. Nic tylko biec.

Ten bieg też mnie utwierdził w przekonaniu, że chcę iść w tym kierunku. Asfalty pewnie jeszcze jakieś będę robić. Chciałbym machnąć normalny maraton, ale zdecydowanie więcej frajdy dają mi biegi górskie. Co do GUR, to liczę, że jednak po nim będę miał zakwasy takie, że chodzić nie będę mógł ;) Ktoś powie, że jestem pojebany. No jestem, ale po prostu lubię jak boli, bo wtedy czuję, że wykonałem kawał zajebistej, nikomu niepotrzebnej roboty ;)

Do zobaczenia na trasie.

niedziela, 25 marca 2018

11. Panas Półmaraton Ślężański

Sobótka, niewielka miejscowość ok 30 km od Wrocławia. Nad nią wznosi się ulubiona góra większości biegaczy z Wrocławia i okolic, czyli Ślęża. Idealny teren do wszelakich treningów.

W tym roku jestem tu zdecydowanie częściej, szykując się do Rzeźniczka i 2 planowanych ultra. To jednak trasy trailowe, bo i do takich biegów najłatwiej się na Ślęży przygotować.

Jednak Sobótka i Ślęża znane są również z asfaltowego biegu, jakim jest Panas Półmaraton Ślężański. W tym roku była to już 11 edycja zawodów, które cieszą się bardzo dużym zainteresowaniem i sympatią biegaczy.

Rok temu ta połówka z niezrozumiałych przyczyn (ale pewnie "kasa misiu, kasa") wypadła z listy biegów do korony półmaratonów polskich. Nie przeszkodziło to jednak, by jubileuszową, dziesiątą edycję i tak ukończyło blisko 4000 biegaczy.

Ja nawet miałem rok temu wystartować, ale że w 2017 byłem w trakcie robienia korony, a dzień po Sobótce był Poznań, to z bólem serca odpuściłem. W tym roku już żaden inny start nie kolidował, więc mogłem spokojnie wziąć udział w Panasie :)

Z tym spokojnie, to tak ciut na wyrost. Ostatni właściwie miesiąc to ciągnące się kontuzje. A to stłuczone kolano, a to nawrót shin splints. Przez to nie dość, że  kilometrów na treningach była bardzo mało, to i jakościowo nie były najlepsze. Głównie spokojne klepanie, bez żadnych akcentów poza 1 wypadem na Ütliberg w Zurychu.

Przez to nie nastawiałem się na żaden konkretny wynik. Wiedziałem, że będą podbiegi, ale też i bardzo długi i ostry zbieg. Asekuracyjnie oscylowałem w okolicach 2:10. Najgorsze, że ciągle bolała łydka. Ostatnie dni to były typowy rest, bez żadnych treningów. Tylko danie spokoju mięśniom, żeby się rozluźniły.

Ze znajomymi spotkaliśmy się w stałym miejscu, z którego jeździmy biegać czarnym szlakiem po Ślęży. Ruszyliśmy chwilę przed 8 rano, by spokojnie znaleźć parking i odebrać pakiety startowe. Rozbawiła nas wszystkich informacja na FB biegu, że w pakiecie będą szoty z l-karnityny, bcaa i coś jeszcze. Z dopiskiem, żeby szybko spożyć, bo mają krótką datę ważności ;) No przynajmniej ostrzegali uczciwie :) Jako, że ja nie lubię takich specyfików, to nawet nie miałem zamiaru użyć. Za to z Namysłowa się akurat ucieszyłem, bo to bardzo fajne piwo :)

Pakiet odebraliśmy bardzo sprawnie. Pokręciliśmy się po expo uzupełniając zapasy biegowych odżywek i nie pozostało nic innego jak gdzieś posadzić dupę i czekać na ustawkę wkurw_team i zdjęcie.


Swoją drogą warto było być na miejscu grubo przed 9 sądząc po ilości aut, jakie potem zaczęły się zjeżdżać.

Pogoda robiła się bardzo fajna do biegania. Nawet przez chwile się zastanawiałem, czy jednak nie zmienić długich spodni na krótkie, ale ostatecznie poleciałem "na długo".


Przed startem sporo rozmawialiśmy o trasie. Do 9 km miało być pod górę, potem ostro w dół, gdzie można by się rozpędzić. Faktycznie było sporo pod górę, ale jednak spodziewałem się, że będzie bardziej wymagająco. Między 8 a 9 km faktycznie ostrzejszy odcinek, ale w porównaniu do Wałbrzycha (a to też asfaltowa połówka), to nie było tak źle. Za to zbieg po 9 km bomba. Gdyby nie tłum na trasie i ciągle boląca łydka rozpędziłbym się bardziej, chociaż i tak tempo 4:05 było świetne. 

Z każdym kilometrem czułem, że niezaleczona łydka daje o sobie znać. Swoje oczywiście też robił brak sensownych treningów. Wydolność w ostatnim czasie próbowałem utrzymywać na orbitreku. Bardzo lubię to, ale jednak to nie to samo, co normalne bieganie. 

Mimo tego biegło się dosyć przyjemnie. Może przez fakt, że przestałem zwracać uwagę na czas i nastawiam się na dystans? A może jednak mimo wszystko nie jest aż tak źle z tą formą?

Największy kryzys pojawił się za 18 km. Tam już często przechodziłem do marszu. I gdyby nie to, to 2 godziny pękły by bez najmniejszego problemu. Finalnie na mecie czas oficjalny to 02:00:30. Czy słabo? Rok temu powiedziałby, że tak. Chociaż i tak znacznie lepszy niż w płaskim Krakowie i w Wałbrzychu. Teraz jestem z niego bardzo zadowolony. Sam start dał mi masę frajdy i satysfakcji. No i ten medal, jeden z ładniejszych w kolekcji.


Co teraz? Przymusowy odpoczynek. Po 21 km łydka i piszczel pokazują mi, że to nie był dobry pomysł, więc najpierw muszę się wyleczyć, zanim wrócę do normalnych treningów, lub w ogóle zacznę chodzić nie kulejąc. Poza tym nic nie boli, żadnych zakwasów, więc była moc żeby pocisnąć znacznie mocniej. Mimo wszystko było fajnie. I warto teraz pocierpieć z bólu. Czy za rok wrócę na Panasa? Zdecydowanie tak. Ekstra impreza, którą zdecydowanie polecam.

Do zobaczenia na trasie.

niedziela, 18 lutego 2018

Cross trzebnicki

Trzebnica, niewielkie miasteczko (ok 12 tyś. mieszkańców) kilkanaście kilometrów od Wrocławia. Biegowo w okolicach znane z biegu karnawałowego i crossu. Do tego drugiego nadające się szczególnie dobrze z uwagi na okoliczne lasu i pagórki.

Start w Crossie rozważałem już rok temu, a w tym roku się skusiłem.

10 kilometrów, na 3 pętlach. Z relacji znajomych trasa fajna, ale dająca w kość, czyli idealnie się wpisująca w biegi, w jakich ostatnio zagustowałem.

Startu się mocno obawiałem i rozważałem nawet rezygnację. Wszystko przez problemy z kolanem. Podejrzenie uszkodzenia łąkotki. Jeśli się potwierdzi, to w tym roku właściwie koniec startów. Ostatnie 2 dni przed Crossem kolano już prawie nie bolało, więc postanowiłem zaryzykować.

Do Trzebnicy udaliśmy się sprawdzoną ekipą Wkurw_Teamu.

Pogoda idealna do biegania. Słoneczko, temperatura w okolicach 0. Nic tylko biegać.

Medale już na nas czekały

Przed startem oczywiście obowiązkowa fota :)

O 11 ruszyliśmy w trasę. Najpierw asfaltem kilkaset metrów lekko pod górkę, by potem zacząć bieg po ścieżce leśnej. Pierwsze kółko rozpoznawcze. Trochę przedobrzyłem z tempem, bo sił później zaczęło brakować, ale biegło się przyjemnie. Podbiegi nie za bardzo strome, ale dające się odczuć. Skoro podbiegi, to i później zbiegi, na których trzeba było uważać na zamarznięte koleiny o ciężkim sprzęcie.

Normalnie na tych zbiegach bym popuścił nogę i cieszył się prędkością, szczególnie, że Kanadie rewelacyjnie trzymały trasę i nie obcierały. Niestety na zbiegach właśnie kolano zaczęło się co raz bardziej odzywać sygnalizując, że ten start to nie był najlepszy pomysł.

O ile 1 kółko było szybkie i przyjemne, o tyle 3 to była walka z co raz większym bólem. Tak w kolanie, jak i w płucach. Trochę nie doceniłem tej trasy. Nauczka na przyszłość. 


Ostatni zbieg do mety musiałem wyhamowywać, żeby odciążyć to cholerne kolano. 

Sumarycznie na metę wpadłem z czasem 01:00:32, więc generalnie dramatu nie ma, chociaż doskonale wiem, że bez kontuzji czas mógłby być lepszy przynajmniej o 2 minuty.


Co teraz? Na pewno dłuższy odpoczynek od biegania niestety. Sezon stanął pod olbrzymim znakiem zapytania. Kolano muszę dokładnie przebadać i mieć nadzieję, że nie skończy się artoskopią. Żeby chociaż trochę dbać o formę będzie basen i sporo siłowni. Kolejny start to Panas Półmaraton Ślężański i na chwilę obecną udział w nim oceniam na max 40%. Został ponad miesiąc, więc może jednak nie będzie tak źle. Operacja to na pewno ostatnie czego chcę.

Czy warto było pobiec w Crossie? Mimo wszystko tak. Trasa wymagająca, chociaż wydaje się niepozorna. W przyszłym roku z pewnością będę chciał wrócić już zdrowy i się z nią ponownie zmierzyć.


niedziela, 4 lutego 2018

Bieg karnawałowy 2018

W tym sezonie nie nastawiam się na ciśnięcie życiówek i poprawianie czasów na kolejnych dystansach. Zdecydowanie bardziej kręcić mnie zaczęło spokojne pokonywanie kolejnych kilometrów, szczególnie po górach. 

Nie zmienia to faktu, że czasem dobrze też pocisnąć coś krótszego i mocniej.

W to idealne wpisywał się Bieg Karnawałowy organizowany przez Pro-Run. Z resztą nawet wg rozpiski treningowej (nie ważne, że dla grupy maratońskiej, z której korzystam niezbyt restrykcyjnie, bo z maratonu w tym roku zrezygnowałem) ten start był obowiązkowy. Tak, żeby pocisnąć dyszkę mocno. Ot start kontrolny.

Ja przy okazji testowałem nowe Adidasy Supernova M, które przed startem miały nalotu raptem 27 km. Seria supernova bardzo mi odpowiada, więc akurat nie obawiałem się, że cokolwiek obetrze jak w Kanadiach. Lekkim wyzwaniem było co najwyżej przyzwyczajenie się do świeżej pianki Boost. W moich poprzednich butach już aż tak nie reflektuje. 

W samym karnawałowym biegłem już 2 lata temu, podczas pierwszej edycji. Wtedy pogoda była mimo lutego fantastyczna. Ciepło było wtedy do tego stopnia, że biegłem w koszulce. Tym razem aż tak dobrze nie było. Temperatura w okolicach 0 stopni. Takie warunki jednak dla mnie są idealne. Uwielbiam biegać w kilku stopniach. Jeśli dodać do tego, że nie padało i nie wiało, to warunki były do biegania doskonałe.

Na starcie umówiliśmy się oczywiście z wkurw_teamem. Sekcja wrocławska ostatnio mocno urosła w siłę i się zintegrowała. Kilka wspólnych treningów na wałach, czy na Ślęży i dzięki temu na fotkę zebrało się sporo osób (a kilka się jeszcze tradycyjnie spóźniło).


Jak zwykle ustawiłem się lekko z tyłu i czekałem na start. Sam nie wiedziałem czego się spodziewać. Zakładałem czas ok 52 minut.

Wreszcie ruszyliśmy. Pierwsze 2 km bardzo spokojne. Ścieżka była dosyć wąska, więc ciężko momentami było wyprzedzać. Na tym odcinku dodatkowo trzeba było uważać na kamienie i inne nierówności trasy na nadodrzańskich wałach, co by nie skręcić nogi. Na 3 kilometrze pojawiła się też lekkie błoto. 

Tu stawka zaczęła się wreszcie przerzedzać. Zaskakująco dobrze mi się biegło trzymając tempo w okolicach 5 min/km. Starałem się też jak najmniej zwracać uwagę na wskazania zegarka. W ogóle ostatnio zauważyłem, że lepiej mi się biegnie gdy nie zwracam uwagi na to co mi Garmin pokazuje. Jakoś zaczęła wracać radość i satysfakcja z biegania, a nie ciśnięcie tempa na siłę.

Kolejne kilometry mijały dosyć szybko stabilnym tempem. Koło 7 km zaczynał łapać lekki kryzys, ale w miarę szybko ogarnięty, szczególnie że do mety było już tak blisko.

Ostatni kilometr udało się nawet przyspieszyć i zejść na 4:50 min/km.

Na mecie okazało się, że lekko brakło do pełnych 10 km. Byłem jednak na to nastawiony. To nie była atestowana trasa. Nie zwracałem na to jednak uwagi. Swoje zrealizowałem i to nawet lepiej niż zakładałem przed startem. Finalnie wyszło 9,85 km w czasie (oficjalny) 49:57, więc sporo szybciej niż chciałem.



Summa summarum wyszedł bardzo fajny start. Buty sprawdziły się zajebiście. Forma, o którą się obawiałem jednak jest lepsza niż mi się wydawało. Nie robię ostatnio za bardzo mocny akcentów na treningach, bo po robocie w ciemnościach nie mam "natchnienia" do interwałów, a już tym bardziej do podbiegów. Swoje jednak najwyraźniej robi crossfit, bo biega się przyjemnie. Może i to nie jest forma sprzed roku, gdzie ustanowiłem życiówkę na dychę, ale czy mi zależy na jej poprawieniu? I tak i nie. Fajnie by było, ale szczerze mówiąc wolałbym machnąć 30 km :) I trzeba będzie jakoś niebawem. Ultra samo się nie przebiegnie.

Tak więc dobrze było się sprawdzić. Ze startu jestem zadowolony, a z tym bywało w zeszłym roku różnie, gdy nakręcało mnie poprawianie czasów.

Teraz przede mną Cross Trzebnicki i tego startu już się doczekać nie mogę. Spodziewam się, że będzie ciężej niż dzisiaj, ale już się na to cieszę. Tak, wiem...jestem pierdolnięty ;)

Do zobaczenia na trasie.