Minęło już kilka dni sierpnia, a tu cisza przez urlop. No to nadrabiam. A nóż ktoś to czyta ;)
9623 kalorie spalone wg mendomono. Na ten wynik złożyła się (niestety tylko) jedna wizyta na siłowni, 20,5 przejechane rowerem kilometry i 112 nabieganych kilometrów.
W sumie zarejestrowanych 13 jednostek treningowych.
Ktoś powie mało, ale ja się cieszę, że po 2 ciężkich miesiącach wreszcie bariera 100 km biegowo znowu pokonana. Po kontuzji (odpukać) nie ma śladu i nic nie przeszkadza podczas biegania.
Po drodze wyskoczyła wycieczka biegowa z Pro-Run. Cudowne 26 km w Karkonoszach.
Treningów i kilometrów pewnie byłoby więcej, ale jak wspomniałem na początku wyjechaliśmy na urlop. Do Niesulic, więc i tam pobiegałem, ale przed wyjazdem sporo było załatwiania, więc przedostatni tydzień lipca kompletnie olany treningowo.
W sierpniu czekają mnie 2 ciężkie biegi. Najpierw półmaraton w Wałbrzychu, a potem Jakuszycka 11-tka. Zanim jednak te 2 starty, to korzystając z okazji, że piszczel i łydka się zaleczyły, to planuję popracować nad szybkością, bo forma siadła i to niestety znacznie.
Odpukać zatem lepsze czasy chyba przede mną :)
Do zobaczenia na trasie :)
niedziela, 6 sierpnia 2017
środa, 12 lipca 2017
300 metrów, które sponiewierało - Bieg na Jawornik w Złotym Stoku
W dniu nocnej połówki idąc z miejsca spotkania Wkurw_Team na start kolega zaproponował, co by pobiec w lipcu w Biegu na Jawornik w Złotym Stoku. Jako, że wiedziałem, iż w tym roku nie pobiegnę Niezłomnych na ulubionej trasie w Sobótce, to długo się nie zastanawiałem. Głównie biegam w biegach asfaltowych, to na nich walczę o życiówki i na nich robię koronę połówek, ale góry kocham i to w nie mnie ciągnie.
Tak oto 8 lipca chwilę przed ósmą rano ruszyliśmy z Łukaszem w kierunku Złotego Stoku.
Pogoda zmienną była...czasem słońce, czasem deszcz, nawet cholernie mocny deszcz. Dojeżdżając na miejsce powitało nas jednak piękne słoneczko. Warunki zapowiadały się zajebiste do biegania.
Zaparkowaliśmy w rynku i udaliśmy się odebrać nasze pakiety. Start miał być z pobliskiego kamieniołomu, przy którym usytuowany jest park linowy z największą ponoć tyrolką w Europie. Robiła wrażenie.
Pakiety sprawnie odebraliśmy, fotkę machnęliśmy, pozostało nam już tylko czekać cierpliwie na start.
Co teraz? Odbudowywania kondycji ciąg dalszy. Noga pozwala już na normalne bieganie. Pod koniec lipca wyjazd z Pro-Run na wycieczkę biegową do Przesieki, gdzie byliśmy w zeszłym roku, więc czeka mnie znowu ponad 20 km po Karkonoszach z kąpielą w lodowatym wodospadzie na koniec :)
Na sierpień Łukasz namówił mnie na Jakuszycką 11-tkę w ramach letniego Biegu Piastów. Będzie okazja do odwiedzenia ukochanego schroniska Orle, nawet jeśli jedynie obok niego przebiegnę ;)
Tak oto z sezonu typowo asfaltowego robi się co raz więcej biegów górskich, lub trailowych. I bardzo dobrze, bo raz, że pora się szykować na następny sezon, a dwa, że wreszcie będzie okazja poważnego wykorzystania plecaka.
Do zobaczenia na trasie.
Tak oto 8 lipca chwilę przed ósmą rano ruszyliśmy z Łukaszem w kierunku Złotego Stoku.
Pogoda zmienną była...czasem słońce, czasem deszcz, nawet cholernie mocny deszcz. Dojeżdżając na miejsce powitało nas jednak piękne słoneczko. Warunki zapowiadały się zajebiste do biegania.
blisko, co raz bliżej
Zaparkowaliśmy w rynku i udaliśmy się odebrać nasze pakiety. Start miał być z pobliskiego kamieniołomu, przy którym usytuowany jest park linowy z największą ponoć tyrolką w Europie. Robiła wrażenie.
Pakiety sprawnie odebraliśmy, fotkę machnęliśmy, pozostało nam już tylko czekać cierpliwie na start.
Tego dnia zaplanowane były 3 biegi. Półmaraton, dyszka, w której startowaliśmy z Łukaszem i nordic walking. Kilka dni przed startem organizatorzy poinformowali, że trasa "dychy" zostanie lekko skrócona. Finalnie wyszło nam 8,35 km. Suma przewyższeń miała wynieść ok 300 m. Wydawać by się mogło,że to niewiele. Oj jaki ja byłem naiwny ;)
10:10 ruszyliśmy w trasę. Pierwsze metry delikatnie w górę. Z tego co wiedziałem właśnie początkowe 4 km miały być najcięższe. No i były. Podbieg na 3 kilometrze, a właściwie momentami podejście, dało mocno w kość moim mięśniom czworogłowym. Wyszło ewidentnie, że w tym roku nie do końca jestem gotowy jeszcze na bieganie górskie i te 300 metrów przewyższeń jednak lekko sponiewierało. Po deszczach w kilku miejscach trasy było dosyć mokro, ale Kanadie dały sobie doskonale z tym radę. Szkoda, że obtarły nad piętą, ale dalej wierzę, że się musimy dotrzeć, bo biega mi się w tych butach świetnie.
Koło 4 kilometra trasa się wypłaszczyła i zaczęła prowadzić w dół. Można było spokojnie się puścić zbiegiem nabierając bardzo przyjemnej prędkości.
Widoki były cudowne. Aż momentami nachodziła mnie ochota, żeby się zatrzymać i zrobić kilka zdjęć. Zdecydowanie Sudety, to moje ukochane góry.
Na metę wpadłem z oficjalnym czasem 49:28. Czy to dobry czas? Jak na obecne moje możliwości, szczególnie w górach, to jestem zadowolony. W najbliższym czasie muszę za to poćwiczyć podbiegi.
Sam bieg polecam każdemu. Fajna organizacja, nie ma tłoku, a trasa piękna i zróżnicowana.
Na sierpień Łukasz namówił mnie na Jakuszycką 11-tkę w ramach letniego Biegu Piastów. Będzie okazja do odwiedzenia ukochanego schroniska Orle, nawet jeśli jedynie obok niego przebiegnę ;)
Tak oto z sezonu typowo asfaltowego robi się co raz więcej biegów górskich, lub trailowych. I bardzo dobrze, bo raz, że pora się szykować na następny sezon, a dwa, że wreszcie będzie okazja poważnego wykorzystania plecaka.
Do zobaczenia na trasie.
środa, 5 lipca 2017
Podsumowanie czerwca
Czerwiec minął kilka dni temu. Wypadałoby podsumować.
W porównaniu do kwietnia szału nie ma, dupy nie urywa, ale...
Biegowo troszkę ponad 84 km. Jasne, wynik słaby jak cholera, ale widać światełko w tunelu. Noga co raz mniej boli. Inna sprawa, że też ciężko mi było momentami znaleźć czas. Za dużo obowiązków związanych z domem, pracą i prawkiem, które btw udało się w lipcu zdać :) Coś tam ta noga się jeszcze odzywa, ale zmierza wszystko ku lepszemu. Momentami mam w ogóle wrażenie, że to już moja podświadomość działa i biegam strasznie zachowawczo, a każde strzyknięcie odbieram jako nawrót kontuzji. Pewnie, idealnie jeszcze nie jest i przez jakiś czas nie będzie, ale biegać się da. No i plus całej sytuacji jest taki, że jednak pilnuję się z rozciąganiem. Z rolowaniem, to już inna histeria ;)
Rower...wrócił do życia :) Znowu w soboty i niedziele śmigam na parkrun, albo treningi. Nakręciłem nim w czerwcu 69,53 km. Nieźle. Jestem z tego zadowolony. Przy okazji kupienia Adze roweru mój trafił po wieeelu latach do serwisu na smarowanie i przegląd, więc będzie się jeździć jeszcze lepiej (szczególnie z naprawionym hamulcem z przodu).
Siłownia też była, a co. Cieszy mnie, że zmieniłem już na stałe miejsce. W Aquaparku jest dla mnie idealnie, szczególnie jak flex stridery dostawili. Dają wycisk aż miło...nawet mimo tego, że na dzień dobry się na tym prawie wypieprzyłem ;) Ot yanush na siłowni, ale przynajmniej nie w japonkach jak jeden z gości ostatnio.
W sumie to kilometrów i treningów byłoby pewnie też ciut więcej, gdyby nie nocna połówka przed którą i po której dałem piszczelowi odpocząć.
Teraz lipiec. Na spokojnie robię swoje odbudowując (wątpliwą) formę. W trakcie czeka mnie jeszcze Bieg na Jawornik, górska dyszka, na której swój debiut w oficjalnych zawodach zaliczą nowe Adidas Kanadia 8. Na razie w nich 2 razy biegałem po płaskim i są super. Co prawda lekko obtarły na ostatnim treningu, ale wychodzę z założenia, że się dotrzeć musimy po prostu.
No i na koniec miesiąca dłuugo wyczekiwany urlop. Znowu moje ukochane ścieżki w Niesulicach. Doczekać się nie mogę.
Tymczasem pora kończyć i z nadzieją patrzyć przed siebie.
Do zobaczenia na trasie.
wtorek, 20 czerwca 2017
5. Nocny Półmaraton Wrocław - relacja bolesna
5. Nocny Półmaraton Wrocław. Rok temu od tego biegu zaczęło się dla mnie bieganie połówek. Stąd też do tego biegu będę żywić zawsze największy sentyment, jeśli o ten dystans chodzi. Czemu relacja bolesna? Z kilku powodów, o których za chwilę więcej.
To miał być mój główny start sezonu. To tu chciałem poprawić życiówkę i zejść poniżej 1:50. No właśnie. Chciałem. Wszystko pokrzyżowała kontuzja i moja własne głupota, za którą już w Kielcach zapłaciłem.
Co prawda na samym biegu łydka i piszczel nie bolały, ale jednak miesiąc fatalnych treningów spowodowały spustoszenie w formie i kondycji.
Generalnie do samego biegu nastawiałem się jak zwykle bojowo. Oczywiście w dzień startu non stop leciał Amon Amarth "For victory or death".
Poranek obudził lekkim deszczem i dosyć mocnym wiatrem, które miały słabnąć wraz z mijającymi godzinami. Godzinami, które dłużyły się wybitnie. Bo to ani się napić, ani porządnie zjeść. Pierdolca idzie dostać.
Po 18 pojechałem na dworzec odebrać znajomą Iwonę z Poznania i z nią udać się na Olimpijski. Po drodze spotkaliśmy jeszcze kilkoro znajomych i wesołą gromadą ruszyliśmy w kierunku startu. Na mieście już dało się odczuć nerwowe wyczekiwanie kilku tysięcy biegaczy, których im bliżej stadionu, tym było więcej.
O 21 umówieni byliśmy na obowiązkową fotkę.
Po fotce skierowaliśmy się w kierunku stref startowych. Po drodze jeszcze z kolegą Łukaszem umówiłem się na lipcowy Bieg na Jawornik ;) Ciągnie mnie w górki, oj ciągnie.
Pogoda robiła się co raz lepsza. Wiatr ustał, coś tam próbowało kropić, ale generalnie warunki do biegania idealne. Napięcie rosło z każdą chwilą.
Z Alanem, z którym mieliśmy lecieć na złamanie 1:50 ustawiliśmy się w strefie i czekaliśmy. I tu pojawił się pierwszy (niestety nie ostatni) zgrzyt organizacyjny. Mimo tego, że staliśmy pod tabliczką ze strefą 15:51-2:00 to nagle minęli na pacemakerzy na ponad 2:00. I koniec końców ruszyli w trasę nawet przed nami. Pomysł organizatorów, aby jedna ze stref (nasza) miała odnogę w inną stronę, niż pozostałe za nami był jak widać kretyński. Minus...duży minus.
Tak oto ruszyliśmy "w świat". Stety, lub niestety (dla mnie niestety) zaczęliśmy nadrabiać to co straciliśmy przez to, że zamiast za balonikami 1:50 to ruszyliśmy za 2:00. Alan narzucił ostre tempo, którego jednak w obecnych warunkach i przy obecnej kondycji nie byłem w stanie długo utrzymać. Żeby była jasność. Absolutnie nie mam do niego pretensji. Dorosły jestem i szczególnie po Kielcach powinienem mieć więcej rozsądku we łbie i wiedzieć, że tempem 4:16 (taki w pewnym momencie mieliśmy max), to ja co najwyżej 5 km na Parkrunie mogę lecieć, a i to nie jestem pewien, czy przez cały dystans. Może to i wymówka, ale jednak jakbym w maju zrobił planowane 150 km zamiast ok 62 to byłbym w innym miejscu niż w sobotę.
Tak, czy owak koło 13 km kazałem Alanowi lecieć swoje, żeby przeze mnie nie stracił życiówki (piękny czas zrobiłeś Dziku), bo mi głupio będzie i starając się utrzymać 5 min/km to ja do mety nie dolecę żywy.
No i się zaczęła walka ze sobą.
O dziwo dextro na chwilę dawało mi kopa energetycznego. To jednak nie był mój dzień. Może i ciało by dało radę, ale siadła mi głowa. Wiedziałem, że kolo 1:50 to ja się nawet nie zakręcę i jedyne co pozostało to walczyć o zejście poniżej 2h, żeby całkowitej żenady nie odstawić.
Po drodze, już wracając, przy 20-latce (akademik taki :p) kopa jeszcze dał pokaz multimedialny z barwami Polski i muzą Two Steps Fom Hell. O ile dobrze poznałem, to genialne "Heart of courage". Coś niesamowitego!!
I wreszcie upragniony stadion Olimpijski i meta na torze żużlowym. Kurwa odebrało mi mowę. Tzn. odebrałoby mi, gdybym był w stanie mówić...pięknie oświetlony stadion, tłumy na trybunach. niesamowite przeżycie szczególnie, że kocham ten stadion.
Wynik? 1:56:50. Ktoś powie, że czas względem zeszłego roku poprawiony o blisko 10 minut. No spoko, tylko w kwietniu na H2O było już 1:50:40. Zjebałem ten bieg taktycznie i nie mam co się tłumaczyć nawet kontuzją. Było spokojnie zacząć, to bym nie umierał na koniec. Może wreszcie się nauczę i w Pile będzie już normalnie, bo w Wałbrzychu na mocny czas zbytnio nie liczę. Tam jednak trasa ponoć jest bardzo wymagająca.
Na mecie, a właściwie za nią niestety kolejny zgrzyt organizacyjny. Kto nie zauważył, że strefa z jedzeniem jest na wprost wyjścia z żużlowego parku maszyn i poszedł od razu w lewo, w kierunku depozytów, ten już nie mógł wrócić i zjeść żurku. Żenada, serio. Nie potrafię zrozumieć takiego odgradzania, a kilka dużych biegów jednak już zaliczyłem. Nie wiem co kierowało organizatorami. Jak się okazało, to nie było wszystko na co ich było stać :/
Kolejny fakap, to depozyt i szatnie. Kawałek od mety tam do przejścia był. Nawet bardzo spory kawałek. Dochodzimy, ja ledwo na nogach marzący o kąpieli i co? Idź na 2 stronę hali AWF, bo tam jest wejście. No prawie mnie szlag trafił. Staram się zrozumieć, że organizator chciał mieć jeden ciąg komunikacyjny, ale tak trudno było przewidzieć, że zmęczony biegacz chce jak najkrótszą drogą dostać się po swoje ciuchy w depozycie, albo pod prysznic? I że jak mu się zagradza drogę, to miły nie będzie?
Do poprawki. Zdecydowanie, bo przez tak kretyńskie decyzje wielu biegaczy zdecyduje się na inny bieg i bariera 10000 biegaczy, którzy ukończą bieg nie padnie.
Teraz przede mną odpoczynek, co by noga (która znowu zaczęła boleć) doszła do siebie i się zregenerowała. Kolejny bieg to 10 km w Jaworniku, ale to na spokojnie, żeby delektować się trasą, a potem urlop i w sierpniu Wałbrzych.
Mam nadzieję wrócić już normalnie do treningów. Wydolność będę budować mocnej na siłowni i jakoś tę koronę się zrobi :) I już nigdy więcej rwania na pierwszych kilometrach. Lepiej powoli zacząć. Chociaż to już któryś raz jak sobie to obiecuję.
I na koniec, to jednak za rok na bank wrócę na tę połówkę. To moje miasto, moja pierwsza połówka i to tu we wrześniu 2018 planuję pierwszy maraton. Ten bieg jest piękny atmosferą, której podrobić się nie da. Organizatorzy niech nie cudują z decyzjami i będzie fantastycznie.
Do zobaczenia na trasie.
To miał być mój główny start sezonu. To tu chciałem poprawić życiówkę i zejść poniżej 1:50. No właśnie. Chciałem. Wszystko pokrzyżowała kontuzja i moja własne głupota, za którą już w Kielcach zapłaciłem.
Co prawda na samym biegu łydka i piszczel nie bolały, ale jednak miesiąc fatalnych treningów spowodowały spustoszenie w formie i kondycji.
Generalnie do samego biegu nastawiałem się jak zwykle bojowo. Oczywiście w dzień startu non stop leciał Amon Amarth "For victory or death".
Poranek obudził lekkim deszczem i dosyć mocnym wiatrem, które miały słabnąć wraz z mijającymi godzinami. Godzinami, które dłużyły się wybitnie. Bo to ani się napić, ani porządnie zjeść. Pierdolca idzie dostać.
Po 18 pojechałem na dworzec odebrać znajomą Iwonę z Poznania i z nią udać się na Olimpijski. Po drodze spotkaliśmy jeszcze kilkoro znajomych i wesołą gromadą ruszyliśmy w kierunku startu. Na mieście już dało się odczuć nerwowe wyczekiwanie kilku tysięcy biegaczy, których im bliżej stadionu, tym było więcej.
O 21 umówieni byliśmy na obowiązkową fotkę.
Po fotce skierowaliśmy się w kierunku stref startowych. Po drodze jeszcze z kolegą Łukaszem umówiłem się na lipcowy Bieg na Jawornik ;) Ciągnie mnie w górki, oj ciągnie.
Pogoda robiła się co raz lepsza. Wiatr ustał, coś tam próbowało kropić, ale generalnie warunki do biegania idealne. Napięcie rosło z każdą chwilą.
Z Alanem, z którym mieliśmy lecieć na złamanie 1:50 ustawiliśmy się w strefie i czekaliśmy. I tu pojawił się pierwszy (niestety nie ostatni) zgrzyt organizacyjny. Mimo tego, że staliśmy pod tabliczką ze strefą 15:51-2:00 to nagle minęli na pacemakerzy na ponad 2:00. I koniec końców ruszyli w trasę nawet przed nami. Pomysł organizatorów, aby jedna ze stref (nasza) miała odnogę w inną stronę, niż pozostałe za nami był jak widać kretyński. Minus...duży minus.
Tak oto ruszyliśmy "w świat". Stety, lub niestety (dla mnie niestety) zaczęliśmy nadrabiać to co straciliśmy przez to, że zamiast za balonikami 1:50 to ruszyliśmy za 2:00. Alan narzucił ostre tempo, którego jednak w obecnych warunkach i przy obecnej kondycji nie byłem w stanie długo utrzymać. Żeby była jasność. Absolutnie nie mam do niego pretensji. Dorosły jestem i szczególnie po Kielcach powinienem mieć więcej rozsądku we łbie i wiedzieć, że tempem 4:16 (taki w pewnym momencie mieliśmy max), to ja co najwyżej 5 km na Parkrunie mogę lecieć, a i to nie jestem pewien, czy przez cały dystans. Może to i wymówka, ale jednak jakbym w maju zrobił planowane 150 km zamiast ok 62 to byłbym w innym miejscu niż w sobotę.
Tak, czy owak koło 13 km kazałem Alanowi lecieć swoje, żeby przeze mnie nie stracił życiówki (piękny czas zrobiłeś Dziku), bo mi głupio będzie i starając się utrzymać 5 min/km to ja do mety nie dolecę żywy.
No i się zaczęła walka ze sobą.
O dziwo dextro na chwilę dawało mi kopa energetycznego. To jednak nie był mój dzień. Może i ciało by dało radę, ale siadła mi głowa. Wiedziałem, że kolo 1:50 to ja się nawet nie zakręcę i jedyne co pozostało to walczyć o zejście poniżej 2h, żeby całkowitej żenady nie odstawić.
Po drodze, już wracając, przy 20-latce (akademik taki :p) kopa jeszcze dał pokaz multimedialny z barwami Polski i muzą Two Steps Fom Hell. O ile dobrze poznałem, to genialne "Heart of courage". Coś niesamowitego!!
I wreszcie upragniony stadion Olimpijski i meta na torze żużlowym. Kurwa odebrało mi mowę. Tzn. odebrałoby mi, gdybym był w stanie mówić...pięknie oświetlony stadion, tłumy na trybunach. niesamowite przeżycie szczególnie, że kocham ten stadion.
Wynik? 1:56:50. Ktoś powie, że czas względem zeszłego roku poprawiony o blisko 10 minut. No spoko, tylko w kwietniu na H2O było już 1:50:40. Zjebałem ten bieg taktycznie i nie mam co się tłumaczyć nawet kontuzją. Było spokojnie zacząć, to bym nie umierał na koniec. Może wreszcie się nauczę i w Pile będzie już normalnie, bo w Wałbrzychu na mocny czas zbytnio nie liczę. Tam jednak trasa ponoć jest bardzo wymagająca.
Kolejny fakap, to depozyt i szatnie. Kawałek od mety tam do przejścia był. Nawet bardzo spory kawałek. Dochodzimy, ja ledwo na nogach marzący o kąpieli i co? Idź na 2 stronę hali AWF, bo tam jest wejście. No prawie mnie szlag trafił. Staram się zrozumieć, że organizator chciał mieć jeden ciąg komunikacyjny, ale tak trudno było przewidzieć, że zmęczony biegacz chce jak najkrótszą drogą dostać się po swoje ciuchy w depozycie, albo pod prysznic? I że jak mu się zagradza drogę, to miły nie będzie?
Do poprawki. Zdecydowanie, bo przez tak kretyńskie decyzje wielu biegaczy zdecyduje się na inny bieg i bariera 10000 biegaczy, którzy ukończą bieg nie padnie.
Teraz przede mną odpoczynek, co by noga (która znowu zaczęła boleć) doszła do siebie i się zregenerowała. Kolejny bieg to 10 km w Jaworniku, ale to na spokojnie, żeby delektować się trasą, a potem urlop i w sierpniu Wałbrzych.
Mam nadzieję wrócić już normalnie do treningów. Wydolność będę budować mocnej na siłowni i jakoś tę koronę się zrobi :) I już nigdy więcej rwania na pierwszych kilometrach. Lepiej powoli zacząć. Chociaż to już któryś raz jak sobie to obiecuję.
I na koniec, to jednak za rok na bank wrócę na tę połówkę. To moje miasto, moja pierwsza połówka i to tu we wrześniu 2018 planuję pierwszy maraton. Ten bieg jest piękny atmosferą, której podrobić się nie da. Organizatorzy niech nie cudują z decyzjami i będzie fantastycznie.
Do zobaczenia na trasie.
poniedziałek, 5 czerwca 2017
Podsumowanie maja
Maj minął już kilka dni temu i powinienem go podsumować.
To był miesiąc, o którym chcę jak najszybciej zapomnieć. Biegowo tragedia. Ledwie 64 km.
Co było tego przyczyną? Powody były tak na prawdę 2. Po pierwsze delegacja. Teoretycznie powinienem mieć w Zurychu więcej czasu, bo po robocie nie musiałem nic robić, ale jednak jakoś jednak te wyjazdy zaburzają rytm treningowy. Co prawda poprzednio nakręciłem tych kilometrów znacznie więcej, ale jednak teraz byłem wybity z rytmu.
Jednak główny powód tak słabego wyniku to nie wyjazd a niestety kontuzja. Przeciążyłem łydkę i mięsień płaszczkowaty do tego stopnia, że ich ból i ból przenoszący się na piszczele ciężko było znieść nawet chodząc, nie mówiąc o bieganiu. Tak więc niestety trzeba było treningi przed Nocnym Półmaratonem odpuścić i skupić się na siłowni.
Co z tego wyjdzie 17 czerwca? Cholera wie. Noga boli już znacznie mniej I po kilkuset metrach, jak dobrze się rozgrzeje, to mogę biec normalnie, więc startu na bank nie odpuszczę. Czy uda się polecieć na zakładaną wcześniej życiówkę? Ciężko mi teraz powiedzieć. Możliwe, że tak pobiegnę, a odczuję to na następny dzień gdy nie będę mógł wstać. Zostało 11 dni do startu i niebawem się przekonam na co stać mój organizm.
Biegać znowu coś nieśmiało zaczynam. Siłę biegową i wydolność staram się budować na siłowni. Pocieszam się tym, że jednak ostatnie miesiące uczciwie pracowałem, a z każdym dniem łydka boli mniej. Więc o ile podczas tego półmaratonu nie wydarzy się nic niespodziewanego to jakoś go przebiegnę, a potem kolejny start dopiero w sierpniu, więc będzie można się regenerować.
Do zobaczenia na trasie.
To był miesiąc, o którym chcę jak najszybciej zapomnieć. Biegowo tragedia. Ledwie 64 km.
Co było tego przyczyną? Powody były tak na prawdę 2. Po pierwsze delegacja. Teoretycznie powinienem mieć w Zurychu więcej czasu, bo po robocie nie musiałem nic robić, ale jednak jakoś jednak te wyjazdy zaburzają rytm treningowy. Co prawda poprzednio nakręciłem tych kilometrów znacznie więcej, ale jednak teraz byłem wybity z rytmu.
Jednak główny powód tak słabego wyniku to nie wyjazd a niestety kontuzja. Przeciążyłem łydkę i mięsień płaszczkowaty do tego stopnia, że ich ból i ból przenoszący się na piszczele ciężko było znieść nawet chodząc, nie mówiąc o bieganiu. Tak więc niestety trzeba było treningi przed Nocnym Półmaratonem odpuścić i skupić się na siłowni.
Co z tego wyjdzie 17 czerwca? Cholera wie. Noga boli już znacznie mniej I po kilkuset metrach, jak dobrze się rozgrzeje, to mogę biec normalnie, więc startu na bank nie odpuszczę. Czy uda się polecieć na zakładaną wcześniej życiówkę? Ciężko mi teraz powiedzieć. Możliwe, że tak pobiegnę, a odczuję to na następny dzień gdy nie będę mógł wstać. Zostało 11 dni do startu i niebawem się przekonam na co stać mój organizm.
Biegać znowu coś nieśmiało zaczynam. Siłę biegową i wydolność staram się budować na siłowni. Pocieszam się tym, że jednak ostatnie miesiące uczciwie pracowałem, a z każdym dniem łydka boli mniej. Więc o ile podczas tego półmaratonu nie wydarzy się nic niespodziewanego to jakoś go przebiegnę, a potem kolejny start dopiero w sierpniu, więc będzie można się regenerować.
Do zobaczenia na trasie.
Subskrybuj:
Posty (Atom)