Jak wiadomo od dłuższego czasu ciągnie mnie bardziej w biegi górskie, niż asfaltowe, szczególnie po zrobieniu korony połówek (to kolejny temat do podsumowanie i spisania moich spostrzeżeń). Jeden z moich kumpli biegowych ma wybitny talent do wyszukiwania ciekawych, niszowych, biegów w górkach właśnie. Dlatego też gdy Wilku jakiś czas temu rzucił na grupie propozycję udziału w biegu Koliby Łomnickiej, to długo się nie zastanawiałem. Szczególnie, że start miał wypaść w moje urodziny ;) Ot uznałem, że sobie sam zrobię prezent. Dosyć sadystyczny jak się potem na trasie okazało.
Jak zaczynać starty w nowym roku, to czemu nie z grubej rury?
Sam start niedaleko Wrocka. Jakieś 90 km do Głuszycy. Droga zatem dosyć krótka. Pogoda niespecjalnie nastrajała do biegania, ponieważ ciągle mniej, lub bardziej padał deszcz. To zapowiadało "świetne" warunki na miejscu. Mieliśmy nadzieję, że pada tylko we Wrocku...płonne to nadzieje były.
Na miejsce dotarliśmy koło 11 (ehh te korki na A4). Pakiet sprawnie odebrany. Swoją drogą jak mi ktoś wyjaśni co ma pasta do zębów wspólnego z biegami górskimi? Bo właśnie pasta była jednym z elementów pakietu :) Do tego fajny buff i numer startowy (ładny mi się trafił...100).
Z linii startu trasa leciała od razu w górę. Chwilę po 12 ruszyliśmy świńskim truchtem przed siebie. Tego "biegu" starczyło może na 200-300 m bo zaraz zaczęło się podejście i dosyć wąska ścieżka, więc wszyscy pokornie przeszli do marszu i tak poruszaliśmy się przed siebie starając nie wywalić na błocie, albo ominąć kałuże.
Wreszcie pojawiło się lekkie wypłaszczenie i można było przejść w bieg.
W tym miejscu trasa była bardzo przyjemna i nic nie wskazywało na to co jeszcze przede mną. Że będzie ciężko, to się spodziewałem, ale nie byłem przygotowany na to co miało na nas czekać mniej więcej w połowie trasy.
Na tym odcinku najtrudniejszym momentem była "przeprawa" przez rzeczkę :) Organizatorzy postarali się ułożyć kilka większych kamieni, ale niewiele one pomogły i wpieprzyłem się butami w lodowatą wodę. Wziąwszy pod uwagę, że były już dosyć mocno uwalane błotem (dobra...tak mi się tylko wydawało, na mecie było znacznie "lepiej"), to przynajmniej trochę je oczyściłem. Początkowo kiepsko się biegło w mokrych butach, ale po kilkudziesięciu metrach nie zwracałem na to już w ogóle uwagi i posuwałem się przed siebie marszobiegiem.
Na tym odcinku trasa była dosyć prosta technicznie. Niewiele kamieni, na których trzeba by uważać, żeby kostki nie skręcić. Można było spokojnie biec. To, że u mnie z tym biegiem było tak sobie związane było bardziej z brakiem formy, niż z czymkolwiek innym.
Widoki? Mimo mocnego zachmurzenia przepiękne. Zdjęcia nie oddają nawet w połowie piękna tej trasy. Swoją drogą na same fotki "zmarnowałem" z 5 minut, ale też nie zakładałem żadnego konkretnego czasu. Chciałem się po prostu cieszyć trasą...a od pewnego momentu w ogóle ją zaliczyć ;)
Gdy już wydawało się, że zostały ostatnie 3 km i będzie już luźniej, to znowu czekało nas ostre podejście.
Powoli słychać już było spikera na mecie. Trasa wróciła na odcinek, który 2 godziny wcześniej pokonywaliśmy wszyscy razem. Tu jeszcze czekały mnie jaja. Tak jak podejrzewałem trawa skopana butami 200 zawodników była strasznie zwodnicza i chociaż aż się prosiło, żeby puścić się biegiem w dół, to lepiej było uważać, żeby na grząskim terenie nie wywinąć orła, co 2 razy prawie mi się udało, ale ostatecznie ustałem na nogach.
Na tym odcinku podniosła się cholernie gęsta mgła (albo może to chmury zeszły?) i tak naprawdę gówno było widać na jakieś 40 metrów. Organizatorzy na szczęście to zauważyli i przewidzieli, i na finalnym odcinku trasy stały osoby, które kierowały nas do mety.
Wreszcie po 2:10:56 dobiegłem do celu. Skonany mocno, ale i szczęśliwy. I nie dlatego, że to oznaczało koniec tej męczarni, ale szczęśliwy z satysfkacji. Żaden bieg asfaltowy nie dał mi nigdy takiego zadowolenia jak bieg górski.
Na szybko przebrałem się w suche ciuchu, zjadłem bardzo smaczny makaron z mięchem i warzywkami i mogliśmy zbierać się w drogę powrotnę do domu.
Na koniec kilka wniosków:
- Wiatrówka, którą kupiłem jakiś czas temu chociaż cieniutka i nic nie waży, to była jednym z moich najlepszych zakupów biegowych. Doskonale zatrzymuje wiatr, więc chociaż na Spicaku pizgało dosyć mocno, to na ciele specjalnie tego nie czułem
- Jestem w czarnej dupie, a nie w formie jeśli o podbiegi chodzi. Trzeba będzie jak najczęściej katować górkę Pafawagu i bieżnię z górskimi interwałami w Aquaparku.
- Koniecznie muszę zainwestować w kije jeśli chce częściej biegać w takim terenie, a już szczególnie jeśli myślę o Letnim Biegu Piastów, czy GUR 54 km. Bez nich oczywiście, że da się to zrobić, ale ułatwią życie, szczególnie tam gdzie grząsko i nie ma czego się łapać, żeby utrzymać równowagę
- Kilka dni przed tym startem pobiegłem treningowo czarnym szlakiem wokół Ślęży. Wyszło ok 18 km bardzo przyjemną trasą. Przed Rzeźniczkiem zdecydowanie muszę to jeszcze kilka razy powtórzyć, bo to zajebisty trening. Na asfalt też się przyda, bo nie tylko po górkach przecież będę biegać w tym roku
I to chyba tyle mojej subiektywnej relacji. Bieg zdecydowanie polecam każdemu. Pod względem trudności kolejnym krokiem będzie już Piekło Czantorii. I chociaż na podejściu pod Spicak wyklinałem Wilka na czym świat stoi na co on mnie namówił, to powoli przekonuję się do pomysłu udziału w tej imprezie. To za 9 miesięcy, więc może jakoś się przygotuję;)
Co do samej Koliby jeszcze, to nie jest to raczej bieg, na który można iść bez żadnego przygotowania biegowego. Jednak jakies tam zaplecze w nogach trzeba już mieć, chociażby żeby trasę przejść. W tym roku śniego poza drobnymi momentami nie było. Było go za to od cholery rok wcześniej, więc wtedy było napewno zdecydowanie trudniej. I w sumie chyba trochę żałuję, że tego śniegu zabrakło, ale i tak było warto :)
Pora szykować się na kolejne starty.
Do zobaczenia na trasie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz