poniedziałek, 27 czerwca 2016

Operacja "Półmaraton" odcinek pierwszy

Zaczynając bieganie koło kwietnia 2015 przez myśl mi nawet nie przeszło, że kiedyś mogę zaliczyć półmaraton. Wtedy szczytem moich możliwości był Bieg Firmowy na 5 km. Z tygodnia na tydzień pokonywany dystans robił się co raz większy. Pierwsze zawody na 10 km zaliczyłem w sierpniu. Bieg Niezłomnych w Sobótce - kto będzie miał kiedykolwiek okazję gorąco polecam. Ślęża i Sobótka to w ogóle przepiękny teren, ale o tym kiedy indziej (pewnie znowu w sierpniu na 3. Biegu Niezłomnych, który z pewnością wpisze się w mój kalendarz biegowy w kategorii "must"). Trasa jest wymagająca i niewiele jej brakuje, żeby zaliczyć ten bieg jako górski, ale warto. Potem pojawiały się kolejne, a wraz z nimi nieśmiały plan wzięcia udziału w 4. Nocnym Półmaratonie we Wrocławiu. Kolejne biegi na 10 km w oficjalnych zawodach i zaliczone podobne dystanse na treningach powoli przestawały być wyzwaniem. Potrzebowałem czegoś bardziej wymagającego, jasnego celu, do którego musiałbym się poważnie przygotować. Nie znaczy to oczywiście, że dystans 10 km śmigałem w czasie 40 minut bez zadyszki. 

Początkowo przygotowywałem się sam, bez jakiegoś jasno sprecyzowanego planu treningowego, opierając się na różnych rozpiskach, których pełno w internecie. Po drodze przyplątała się jeszcze kontuzja kręgosłupa, która wyłączyła mnie na blisko miesiąc z jakiegokolwiek biegania.

Z tymi planami treningowymi (na marginesie, jak ktoś szuka fajnych, to polecam profil na facebook "Trening biegacza", sam z nich korzystałem) to w ogóle jaja były. Jednym z pierwszych był zakładający 10 km w 50 minut. Odpaliłem i kurde "chińszczyzna"... Jakie BC1/2? Co to są interwały? Obrażają mnie, czy jaka cholera?

I jakoś w okolicach marca wpadłem na ogłoszenie Stowarzyszenia Pro-Run, że uruchamiają treningi dedykowane przygotowaniom właśnie do tego półmaratonu. Tego mi było trzeba. Treningów w grupie bardziej doświadczonych koleżanek i kolegów biegaczy, pod okiem trenera. Doleczywszy kontuzję 3 kwietnia trafiłem wreszcie na stadion lekkoatletyczny AWF koło ukochanego Stadionu Olimpijskiego (Sparta Wrocław moja miłość). I to był strzał w dziesiątkę.

Treningi są 3 razy w tygodniu. Wtorki, czwartki i niedziele. Ja uczestniczę tylko w tych 2 ostatnich, bo są one właśnie na "Estadio Olimpico", a tam mam zdecydowanie lepszy dojazd z domu, no i są tam szatnie z natryskiem ;) Wtorki są na Skarbowców i tam niestety się nie wyrobię.

Biegając samemu w życiu bym się nie przygotował do połówki, a pewnie i na "dychę" rezultaty by mi na pysk leciały. Dopiero na tych treningach zrozumiałem, że bieganie w tym samym tempie, na co raz dłuższe dystanse nic mi nie da, szczególnie, że początkowo to było bardziej "bieganie metodą Galloway'a", czyli co jakiś czas bieg zmieniałem na marsz. Nasz organizm jest tak głupio skonstruowany, że przyzwyczaja się do określonego wysiłku. W związku z tym biegając non stop tym samym tempem progresu nie będzie. Trzeba dawać nowe impulsy. Zaskoczyć znudzone mięśnie a to interwałem w tempie 3min/1km, a to podbiegami. Samo zwiększanie dystansu naprawdę niewiele da, poza frustracją, że czas na określonym dystansie stoi w miejscu (a tak powoli zaczynało być u mnie).

Ale wracając do treningów. Jacek, Jola, Grzesiek, Tomek...to tylko część naszych trenerów. Dzięki nim zrozumiałem jak ważna jest modyfikacja treningów i co daje rozciąganie po jednostce treningowej. 

Największe zaskoczenie po pierwszy treningu? Przebiegliśmy spokojne 6 km w dwóch jednostkach po 3 km i to była dopiero rozgrzewka. Prawdziwy trening miał mieć miejsce dopiero na stadionie lekkoatletycznym. Tam Jacek dał nam w kość. Początkowo nie miałem pojęcia na jaką cholerę ćwiczymy mięśnie brzucha, biceps, triceps... I wiecie co? Byłem idiotą i nie wstydzę się do tego przyznać :)



I tak z tygodnia na tydzień forma zaczęła rosnąć. W końcu zrozumiałem co to BC 1-3 (chociaż dalej biegam bez pulsometru i kieruję się tempem biegu na endomondo), co to interwały (pamiętne 5x2km BC2 koło Ogrodu Japońskiego, gdzie myślałem, że użyźnię okoliczną roślinność soczystym pawiem).

Te treningi dały mi coś jeszcze, czego nie da się zmierzyć osiąganymi czasami. Po pierwsze to zajebiści ludzie, których tam poznałem. Weseli, chętnie dzielący się poradą, czy głupim żartem, który bawił całą grupę (a bywało nas ponad 60 osób). I też znaczna zmiana podejścia do jedzenia przed dłuższym wybieganiem. To już nie było jedzenie czegokolwiek (o ile w ogóle), tylko jak już obiad w środku tygodnia, to max o 13-14, żeby o 18 nie mieć pełnego żołądka, a jak przed niedzielnym treningiem na 9 rano to owsianka, którą całe życie omijałem szerokim łukiem, albo insza jajecznica. Teraz w środę wieczorem już pakuję torbę, żeby w czwartek po pracy tylko wpaść do domu, zmienić koszulę na t-shirt i jechać na trening, a w sobotę kładę się grzecznie wcześnie spać, żeby nie "umrzeć" dzień później na kilkunastokilometrowym wybieganiu.  

I tak z tygodnia na tydzień "dzień sądu", czyli 4. Nocny Półmaraton Wrocławia nadciągał. Co dokładnie się działo tuż przed i w jego trakcie w następnym odcinku, bo ten już zrobił się strasznie długi :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz