wtorek, 16 stycznia 2018

Milicki bieg WOŚP

Styczeń, to od kiedy tylko pamiętam Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy. Nie wyobrażam sobie początku roku bez serduszka WOŚP, bez wspierania Jurka i pracy całej Fundacji.

Od kiedy zacząłem biegać marzyło mi się wziąć udział w jakimś biegu w ramach WOŚP właśnie. Tylko nigdy dotąd nie było nic takiego organizowane we Wrocku, albo ja nie potrafiłem tego znaleźć. Dlatego też jak tylko trafiłem na info, że taka akcja szykuje się w niedalekim Miliczu, to bez zastanowienia się zapisałem. Co prawda jakiś czas później okazało się, że Pro-Run jednak organizuje bieg na miejscu, ale po pierwsze chciałem zobaczyć nową trasę, a po drugie jakoś nie przemawiała do mnie perspektywa biegania kółek po Rynku. Gdyby nie Milicz, to na bank jednak bym te kółka pokręcił żeby biegowo zagrać razem w Orkiestrą.

Niedzielny poranek przywitał mnie pierwszym poważniejszym mrozem tej zimy. Mimo kilku stopni poniżej zera pogoda do biegania była fantastyczna. Lekkie zachmurzenie, niewielki wiatr. Sucho. W sam raz.

Legginsy i drugie spodnie wciągnąłem na dupę i ruszyłem na miejsce zbiórki Wkurw_Team Wrocław, żebyśmy razem mogli pojechać o Milicza. W sumie pojechaliśmy w 4 osoby.

Sam bieg organizowali uczniowie miejscowego liceum. Widać było, że byli lekko zestresowani, ale też pełni chęci. To był ich pierwszy bieg, ale nie było tego widać. Musiałbym mocno szukać czegoś, czego mógłbym się przyczepić. Brawo! Jak już to ewentualnie tego, że burmistrz się na start spóźnił i już po rozgrzewce staliśmy na mrozie czekając na start. No ale to nie wina organizatorów, tylko polityków ;)

Pakiety sprawnie odebraliśmy. Pozostało zrobić obowiązkową fotkę przed startem i już tylko czekać na sam start.



Na samym biegu czas miał nie być liczony i mieliśmy lecieć lajtowo. Plan piękny, realizacja nie do końca nam wyszła ;)

Po starcie jak to ja oczywiście się podpaliłem i wyrwałem do przodu. To było na tyle w kontekście biegu na luzie. Ludzi było bardzo niewiele. Może w sumie 50, a część osób leciała tylko 1 okrążenie, więc na 10 km było nas jeszcze mniej. Tak czy owak pierwsze kilometry ostre jak na moje ostatnie próby. Nawet sporo poniżej 5 min/km. Biegło mi się jednak nadspodziewanie dobrze (i to pomimo tego, że nogi i dupa po sobotnim crossficie trochę bolały), więc starałem się utrzymać tempo tak długo jak tylko dam radę. 

Trasa płaska i szeroka, więc kompletnie nie przeszkadzało, że było bardzo dużo zakrętów. Chyba to nawet i lepiej, bo nie było monotonnie. Mi się na zakrętach biegnie całkiem fajnie. 

Pierwsze kółko poniżej 25 minut. Szybko! Lekki kryzys zaczynał łapać. Tempo z 4:50 spadło do 5:15, ale i tak nadal było mocne. Szczerze mówiąc nie spodziewałem się, że potrafię obecnie tak szybko biegać na 10 km. 

Na 7 kilometrze doszedł mnie Patryk z naszej ekipy i polecieliśmy dalej razem. Pewnie gdyby nie on, to bym w pewnym momencie się poddał i przeszedł do marszu, albo znacznie zwolnił. A tak, to udało się trzymać równe tempo. 

Wreszcie meta. Pełnych 10 km nie było. Garmin pokazał 9,60 w czasie 48:34. Zajebisty czas!



Upragniony medal z serduszkiem WOŚP zawisł na szyi. Patryk z Olą zjedli jeszcze grochówkę i ruszyliśmy do auta, w którym grzał się Bartek. Pora była by wracać do domu.

Jestem bardzo zadowolony z tej wyprawy. Może jednak forma jakoś powoli pełznie do przodu.

Teraz czeka mnie bieg karnawałowy i cross trzebnicki. Ten pierwszy to bardziej do towarzystwa z wkurw_wariatami. Cross mnie kręci, bo to coś nowego i bardziej wymagającego, niż asfalty, więc element przygotowań pod Rzeźniczka i 50 km w Jakuszycach :)

Do zobaczenia na trasie.

sobota, 13 stycznia 2018

3. Bieg Koliby Łomnickiej

Od dłuższego czasu była tu cisza. Jakoś serca nie miałem do pisania tych moich wypocin, bo i niespecjalnie było o czym, a same podsumowania miesiąca nawet dla mnie są nudne. Inna sprawa, że i biegowo jakaś stagnacja mnie dopadła i lekkie znużenie. No ale pora kopnąć się w dupę i zacząć mocniej trenować, skoro ma się w planach przynajmniej 1 ultramaraton w tym roku. O tym może przy innej okazji jak się pokusze podsumować rok 2017. Na razie o czym innym dzisiaj.

Jak wiadomo od dłuższego czasu ciągnie mnie bardziej w biegi górskie, niż asfaltowe, szczególnie po zrobieniu korony połówek (to kolejny temat do podsumowanie i spisania moich spostrzeżeń). Jeden z moich kumpli biegowych ma wybitny talent do wyszukiwania ciekawych, niszowych, biegów w górkach właśnie. Dlatego też gdy Wilku jakiś czas temu rzucił na grupie propozycję udziału w biegu Koliby Łomnickiej, to długo się nie zastanawiałem. Szczególnie, że start miał wypaść w moje urodziny ;) Ot uznałem, że sobie sam zrobię prezent. Dosyć sadystyczny jak się potem na trasie okazało.

Jak zaczynać starty w nowym roku, to czemu nie z grubej rury?

Sam start niedaleko Wrocka. Jakieś 90 km do Głuszycy. Droga zatem dosyć krótka. Pogoda niespecjalnie nastrajała do biegania, ponieważ ciągle mniej, lub bardziej padał deszcz. To zapowiadało "świetne" warunki na miejscu. Mieliśmy nadzieję, że pada tylko we Wrocku...płonne to nadzieje były.

Na miejsce dotarliśmy koło 11 (ehh te korki na A4). Pakiet sprawnie odebrany. Swoją drogą jak mi ktoś wyjaśni co ma pasta do zębów wspólnego z biegami górskimi? Bo właśnie pasta była jednym z elementów pakietu :) Do tego fajny buff i numer startowy (ładny mi się trafił...100).




Warunki zapowiadały się powiedzmy to ciekawe. Błoto przy starcie wskazywało, że wyżej będzie jeszcze ciekawiej, szczególnie jak trasę przebiegnie blisko 200 osób.

Z linii startu trasa leciała od razu w górę. Chwilę po 12 ruszyliśmy świńskim truchtem przed siebie. Tego "biegu" starczyło może na 200-300 m bo zaraz zaczęło się podejście i dosyć wąska ścieżka, więc wszyscy pokornie przeszli do marszu i tak poruszaliśmy się przed siebie starając nie wywalić na błocie, albo ominąć kałuże.



Wreszcie pojawiło się lekkie wypłaszczenie i można było przejść w bieg. 

W tym miejscu trasa była bardzo przyjemna i nic nie wskazywało na to co jeszcze przede mną. Że będzie ciężko, to się spodziewałem, ale nie byłem przygotowany na to co miało na nas czekać mniej więcej w połowie trasy.

Na tym odcinku najtrudniejszym momentem była "przeprawa" przez rzeczkę :) Organizatorzy postarali się ułożyć kilka większych kamieni, ale niewiele one pomogły i wpieprzyłem się butami w lodowatą wodę. Wziąwszy pod uwagę, że były już dosyć mocno uwalane błotem (dobra...tak mi się tylko wydawało, na mecie było znacznie "lepiej"), to przynajmniej trochę je oczyściłem. Początkowo kiepsko się biegło w mokrych butach, ale po kilkudziesięciu metrach nie zwracałem na to już w ogóle uwagi i posuwałem się przed siebie marszobiegiem.

Na tym odcinku trasa była dosyć prosta technicznie. Niewiele kamieni, na których trzeba by uważać, żeby kostki nie skręcić. Można było spokojnie biec. To, że u mnie z tym biegiem było tak sobie związane było bardziej z brakiem formy, niż z czymkolwiek innym. 

Widoki? Mimo mocnego zachmurzenia przepiękne. Zdjęcia nie oddają nawet w połowie piękna tej trasy. Swoją drogą na same fotki "zmarnowałem" z 5 minut, ale też nie zakładałem żadnego konkretnego czasu. Chciałem się po prostu cieszyć trasą...a od pewnego momentu w ogóle ją zaliczyć ;)




Ścieżka powoli zaczęła iść co raz bardziej stromo w górę. Oznaczało to jedno...zbliżamy się do Spicaka, gdzie czekać miał na nas najtrudniejszy fragment trasy. I znowu - technicznie biegałem już trudniejsze odcinki. Nie tylko w Radkowie na GUR, ale nawet na Ślęży. Natomiast jeśli chodzi o trudność samego podejście, czy stromiznę, to czegoś takiego jeszcze nie przeżyłem. Na odcinku ok 500 m różnica wysokości 100 m. Wydawać by się mogło, że to niewiele, ale podejście było koszmarne. Szczególnie odcinek po lodzie. Tam spotkaliśmy turystów. Nawet nieźle przygotowanych, bo mieli m.in. buty do górskich wędrówek. Tyle tylko, że mimo butów znanych dosyć marki ślizgali się na lodzie i śniegu...a ja w moich Canadiach trailowych właściwie w ogóle :) Ot taka mała dygresja.






Wreszcie udało się wleźć na górę. Ledwo żywy ruszyłem dalej przed siebie. Trochę płaskiej trasy, więc mogłem troszkę wreszcie podbieć. Skoro było pod górę, to kiedyś musiało być wreszcie w dół. Niby fajnie, ale... Poziom stromości był troszkę tylko mniejszy niż na podejściu, więc po prostu obawiałem się puścić, żeby się nie wypieprzyć. Mięśnie czworogłowe mocno tu się napracowały. 

Gdy już wydawało się, że zostały ostatnie 3 km i będzie już luźniej, to znowu czekało nas ostre podejście.

Powoli słychać już było spikera na mecie. Trasa wróciła na odcinek, który 2 godziny wcześniej pokonywaliśmy wszyscy razem. Tu jeszcze czekały mnie jaja. Tak jak podejrzewałem trawa skopana butami 200 zawodników była strasznie zwodnicza i chociaż aż się prosiło, żeby puścić się biegiem w dół, to lepiej było uważać, żeby na grząskim terenie nie wywinąć orła, co 2 razy prawie mi się udało, ale ostatecznie ustałem na nogach. 

Na tym odcinku podniosła się cholernie gęsta mgła (albo może to chmury zeszły?) i tak naprawdę gówno było widać na jakieś 40 metrów. Organizatorzy na szczęście to zauważyli i przewidzieli, i na finalnym odcinku trasy stały osoby, które kierowały nas do mety. 



Wreszcie po 2:10:56 dobiegłem do celu. Skonany mocno, ale i szczęśliwy. I nie dlatego, że to oznaczało koniec tej męczarni, ale szczęśliwy z satysfkacji. Żaden bieg asfaltowy nie dał mi nigdy takiego zadowolenia jak bieg górski.

Na szybko przebrałem się w suche ciuchu, zjadłem bardzo smaczny makaron z mięchem i warzywkami i mogliśmy zbierać się w drogę powrotnę do domu.

Na koniec kilka wniosków:

  • Wiatrówka, którą kupiłem jakiś czas temu chociaż cieniutka i nic nie waży, to była jednym z moich najlepszych zakupów biegowych. Doskonale zatrzymuje wiatr, więc chociaż na Spicaku pizgało dosyć mocno, to na ciele specjalnie tego nie czułem
  • Jestem w czarnej dupie, a nie w formie jeśli o podbiegi chodzi. Trzeba będzie jak najczęściej katować górkę Pafawagu i bieżnię z górskimi interwałami w Aquaparku.
  • Koniecznie muszę zainwestować w kije jeśli chce częściej biegać w takim terenie, a już szczególnie jeśli myślę o Letnim Biegu Piastów, czy GUR 54 km. Bez nich oczywiście, że da się to zrobić, ale ułatwią życie, szczególnie tam gdzie grząsko i nie ma czego się łapać, żeby utrzymać równowagę
  • Kilka dni przed tym startem pobiegłem treningowo czarnym szlakiem wokół Ślęży. Wyszło ok 18 km bardzo przyjemną trasą. Przed Rzeźniczkiem zdecydowanie muszę to jeszcze kilka razy powtórzyć, bo to zajebisty trening. Na asfalt też się przyda, bo nie tylko po górkach przecież będę biegać w tym roku
I to chyba tyle mojej subiektywnej relacji. Bieg zdecydowanie polecam każdemu. Pod względem trudności kolejnym krokiem będzie już Piekło Czantorii. I chociaż na podejściu pod Spicak wyklinałem Wilka na czym świat stoi na co on mnie namówił, to powoli przekonuję się do pomysłu udziału w tej imprezie. To za 9 miesięcy, więc może jakoś się przygotuję;)
Co do samej Koliby jeszcze, to nie jest to raczej bieg, na który można iść bez żadnego przygotowania biegowego. Jednak jakies tam zaplecze w nogach trzeba już mieć, chociażby żeby trasę przejść. W tym roku śniego poza drobnymi momentami nie było. Było go za to od cholery rok wcześniej, więc wtedy było napewno zdecydowanie trudniej. I w sumie chyba trochę żałuję, że tego śniegu zabrakło, ale i tak było warto :)

Pora szykować się na kolejne starty.

Do zobaczenia na trasie.


czwartek, 2 listopada 2017

Podsumowanie października

Październik minął, zostały już tylko 2 miesiące w tym roku, tak więc krótkie podsumowanie.

Ciekawy miesiąc, chociaż czuć zmęczenie materiału.


9 treningów biegowych, 2 wizyty w boksie crossfitowym i 2 razy odwiedzony aquapark

Nabiegane w sumie 106 km. W porównaniu do dwóch poprzednich miesięcy wynik znacznie słabszy, ale wykręcony świadomie. Po prostu potrzebowałem lekko zwolnić, zrobić sobie mini roztrenowanie i trochę zatęsknić za bieganiem. Inna sprawa, że pogoda szczególnie w ostatnich dniach raczej nie sprzyjała treningom na zewnątrz. Obecnie mam w 2017 roku ponad 1200 km na "liczniku". Gdzieś tam z tyłu głowy korci, żeby złamać 1500 (tak, więm że pierwotnie miało być 2017 ale ten pomysł już dawno temu upadł), ale jakoś ostatnio ciężej mi znaleźc motywację do kolejnych treningów. Po robocie biegać już się da właściwie tylko z czołówką. Co do urozmaicania treningów, to chwilowo tylko bieg zmienny, albo BNP wchodzi w grę w tygodniu, bo na interwały nawet z czołówką już za ciemno. Nie mam jednak ciśnienia na to klepanie kilometrów. Siłę biegową też buduję w inne sposoby, więc to będzie już raczej tylko takie luźne truchtanie "for fun".

Październik to jednak nie tylko okres lekkiego roztrenowania ale też 2 fajne zawody - w Zoo i oczywiście domknięcie korony w Krakowie. W listopadzie czeka mnie jeszcze bieg niepodległości. W tym roku z uwagi na zajebisty medal i fajną wkurw_ekipę jadę na występy gościnne do Poznania. Trochę to szalone jechać tam, żeby pobiec skromną dyszkę, ale co tam :)

Październik to kolejny też miesiąc, w którym pojawiał się crossfit. Co prawda nie obyło się bez lekkiej kontuzji, ale po niej nie ma już właściwie śladu, a wydolność (mam nadzieję) rośnie i te soboty zaprocentują na wiosnę.

Pojawiła się też pewna nowość, której nie uskuteczniałem od 2015, kiedy przez kontuzję kręgosłupa nie byłem w stanie biegać. Mowa tu o basenie. 2 razy się wybrałem do aquaparku, żeby poćwiczyć moją żabkę turystyczną ;) Przy okazji, za 2 razem testowałem dodatek do garmina (stąd też tylko 1 log na powyższym screenie). W teorii fajny, bo na żywo ładnie zlicza zaliczone baseny, ale finalnie zapisuje niestety tylko ile trening trwał. Może ja coś źle robię, ale chyba jednak brakuje tej opcji. Jak ktoś korzysta z "PoolSwim" i wie jak zapisać również dystans, proszę niech da mi znać :) Pomimo tego 2 razy przepłynięte 1500 metrów. Na basenie rekreacyjny to spory wyczyn, bo ludzi zawsze sporo i na torach jest tłok, ale i tak jestem zadowolony.

Listopad się zaczął. Na pewno na siłę nie będę cisnąć kilometrów. Chcę przynajmniej raz zrobić sobie w jakąś niedzielę dłuższe wybieganie i sprawdzić ścieżki w parku Grabiszyńskim, koło którego zacząłem się ostatnio kręcić, żeby urozmaicić swoją trasę. Poza tym oczywiście crossfit i w miarę możliwości również basen. Wszystko pod wydolność. Plan jest też żeby się wybrać na siłownię i zrobić przynajmniej raz trening na bieżni. Czemu bieżnia, skoro zarzekałem się, że jej nienawidzę? Z prostej przyczyny. Mogę na niej ustawić różne tryby treningu, więc chcę sprawdzić jak na tym ustrojstwie wygląda bieg górski. Skoro w przyszłym roku mam w planie więcej biegów po górach właśnie, ultra i maraton, to samo luźne bieganie jak dotychczas nie przygotuje mnie do tego w taki sposób, w jaki bym chciał.

Tak więc plany są. Czy nie za ambitne i czy nie przesadzę, to pokażą kolejne tygodnie.

Tym czasem do zobaczenia na trasie.

poniedziałek, 30 października 2017

Crossfit - korpomoda, czy sensowny trening?

Korpo można lubić, lub nie ale swoje plusy ma.

Kartę multisportu ma teraz praktycznie każda firma, więc to żaden bonus (na marginesie bawi mnie podkreślanie tego w ogłoszeniach rekrutacyjnych). Za to można trafić np. na darmowe zajęcia crossfitowe, których normalnie na multisport nie ma.

Tak się własnie trafiło, że u mnie w firmie ruszała grupa crossfitowa. Stwierdziłem więc, że na jedne zajęcia mozna pójść i zobaczyć z czym to się je.

Sam crossfit dotychczas kojarzył mi się z modą dla korpo właśnie i machaniem kettle ball. Wiem, że to znaczne uproszczenie i mocno krzywdzące, ale w dobie żarcia pudełkowego i innych diet, czy bycia ciągle fit, podchodziłem do tych treningów z dużą dozą rezerwy. Podobnie jak do diety bezglutenowej, co w dalszym ciągu jest dla mnie tylko modą nakierowaną na jak największy zarobek, a nie na faktycznym wspomaganiem, czy leczeniem czegokolwiek.

Jak się okazało byłem w cholernie dużym błędzie. Jak niewiele wiedziałem na temat tego sposobu ćwiczeń  pokazały już pierwsze zajęcia.

Trening mieliśmy w Crossfit Blackstar niedaleko mojego domu.

Najpierw kilka słów wstępu trenera Marcina, potem rozgrzewka i krótki, acz treściwy i intensywny trening właściwy (przysiady, skoki na skrzynię, burpee, brzuszki). Po tych pierwszych zajęciach zakwasy w udach miałem dobrych kilka dni, a na koniec treningu się ze mnie lało i ledwo łapałem oddech. Doskonałe na budowanie wydolności!

I chociaż, a może właśnie dzięki temu, że na koniec byłem mocno wypompowany, to cholernie mi się to spodobało. Z góry wiedziałem, że będę chciał kontynuować i wziąć udział w 2-tygodniowym kursie podstaw.

Chociaż biegam już dosyć długo, to brakuje mi czasem nowych bodźców. Czegoś co sprawi, że i wydolność będzie lepsza, i mięśnie (a przy okazji i głowa) będą silniejsze. Dlatego też szukałem czegoś, czym mógłbym uzupełnić swoje treningi. Skoro też zbliżała się powoli zima i na rower za bardzo nie było szans, a sama siłownia nie spełniała moich wymagań, to trening funkcjonalny był idealną odpowiedzią na moje potrzeby.

Wrażenia po tych pierwszych treningach? Całkowicie zmieniłem moje zdanie o crossficie. Jasne, to jest cholernie popularne podobnie jak dieta bezglutenowa, a jak coś jest do tego stopnia popularne, to z automatu podchodzę do tego z rezerwą. Tyle, że przez te 2 tygodnie poznawania podstaw crossfitu zrozumiałem, że to fantastyczna aktywność fizyczna, gdzie nie tylko macha się kettlem, ale głównie pracuje z ciężarem własnego ciała i buduje doskonale wydolność. Czyli to czego mi tak bardzo brakowało na tradycyjnej siłowni.

Patrząc na ludzi, którzy bawią się w to od dłuższego czasu oczywiście, że czuję podziw i zazdrość widząc jak są sprawni fizycznie. Po zwykłej siłowni takiej gibkości nie da się osiągnąć, tym bardziej, że praktycznie nie stosuje się tam jakiegokolwiek rozciągania. Ot zwykłe przerzucanie kolejnych ton żelastwa. 

Co mi się też w crossficie podoba, to fakt w jaki sposób rzeźbi się ciało. Wszystkie partie mięśni pracują równomiernie. Nie jest tak, że biceps, triceps, czy inny ceps jest nadmiernie rozrośnięty. Wszystko ze sobą współgra.

Czy będę kontynuować spotkania w Crossfit Blackstar? Zdecydowanie tak. Bieganie pozostanie bezapelacyjnie sportem pierwszego wyboru, ale te treningi stanowią idealne uzupełnienie. Skoro chcę budować wydolność i wytrzymałość pod maraton, ultra, czy inne biegi górskie, to takie połączenie jest świetne i polecam je każdemu.

Przy 1 czy 2 treningach w tygodniu może i efekty wizualne szybko nie przyjdą, ale nie na 
6-paku na brzuchu mi zależy, a na zwiększeniu wydolności właśnie.

Co jest jeszcze fajne w tych treningach, to poczucie przynależności do grupy. Jasne, że na razie ze znajomymi z firmy jesteśmy onieśmieleni trenując z bardziej doświadczonymi osobami, ale możemy liczyć nie tylko na pomoc trenerów, ale też na pomoc tych właśnie osób, które tam już kilka miesięcy przelewają pot :)

No i ta satysfakcja na koniec treningu. Mimo tego, że często wyglądam jak wymięta szmata, pot się leje gorzej, niż po półmaratonie, to poczucie, że odwaliłem kawał zajebistej (i nikomu niepotrzebnej :D) roboty jest olbrzymie.

Polecam z czystym sercem każdemu, kto chciałby spróbować. Oczywiście szczególnie polecam Blackstar :) Fajni trenerzy, bardzo pomocni. Dbają o podopiecznych i o sympatyczną atmosferę. 

Tylko nastawcie się na to, że poznacie kompletnie nowe partie mięśni, o których do tej pory nie wiedzieliście ;)

Jedyny minus jaki widzę w crossficie to cena. Tanio zdecydowanie nie jest, ale jednak warto zainwestować. Karnet na siłownię bez wspomagania trenera bardzo niewiele da. Efekty po crossficie przyjdą zdecydowanie szybciej. Dla biegaczy zaryzykuję nawet stwierdzenie, że jest to trening z kategorii "must" jeśli ktoś nie chce, lub nie może jeździć na rowerze, czy pływać na basenie (a nawet jeśli, to i tak uważam, ze CF będzie lepszym rozwiązaniem).


piątek, 20 października 2017

4. Cracovia Półmaraton i dopięcie korony

Kraków. To w tym mieście rok temu przebiegłem swój 2 półmaraton w życiu. To tu zabrakło 3 sekund do złamania bariery 2 godzin na tym dystansie. I to tu miałem w tym roku domknąć koronę półmaratonów polskich.

Jadąc do Krakowa nie spodziewałem się cudów jeśli o czas chodzi. Przesadziłem ze startami w tym roku i czułem zmęczenie. Nastawiałem się jednak na rozliczenie się z trasą za zeszłoroczny wynik. Plan zakładał spokojne złamanie 2h, ale bez szarpania na życiówkę, bo po prostu nie było w obecnej chwili na nią szans. Jak bardzo się myliłem miało się okazać już na samej trasie.

Ostatnie dni przed wyprawą zapowiadały niezłę pogodę. Nie pozostawało nic innego jak wsiąść do polskiego busa i ruszyć na podbój Małopolski.

W odróżnieniu do zeszłego roku hotel mieliśmy zaraz przy dworcu. Opcja o tyle wygodna, że jak się w niedzielę przed samym startem okazało jako uczestnik półmaratonu miałem późniejsze wymeldowanie z Ibisa, więc nie musieliśmy targać ze sobą toreb, a po biegu mogłem się w normalnych warunkach wykąpać.

Dotarliśmy z Agą bez problemu i ruszyliśmy odebrać pakiet. Expo w Tauron Arenie robi niezłe wrażenie. Sporo tam się dzieje. Sprzęt można uzupełnić, jakieś animacje dla dzieciaków też są organizowane. Niby to samo jest na większości biegów, ale jakoś tam wygląda to fajniej. Może  też dlatego, że jest jednak dużo więcej miejsca.



Sam pakiet dupy nie urywał. Nie chcę brzmieć jak rozwydrzony cebulak, ale jednak jak się organizuje bieg na ponad 10k ludzi i ma masę sponsorów, to chociażby rękawki jak rok wcześniej byłyby fajne, a nie tylko cukierki galaretki. No ale cóż... komercja korony półmaratonów, ale to temat na osobny wpis.

Po odebraniu pakietu najwyższa pora była udać się do centrum coś zjeść. Do Dyni nam się niestety nie udało dostać. Wszystkie miejsca zajęte. Poszliśmy zatem do CK Browaru. Wystrój super (pomijając stado nawalonych brytoli drących mordy). Jedzenie bardzo smaczne i co ważne w przystępnych cenach. Samo piwo? Jak mam być szczery to spodziewałem się więcej. Sam CK Browar przypomina mi nasz wrocławski Spiż, ale jednak w Spiżu piwo jest o niebo lepsze. Ma swój charakter. A tu? Piwo jakich wiele. Trochę szkoda, ale przynajmniej sam lokal klimatyczny. 




Korzystając z co raz lepszej pogody pokręciliśmy się po krakowskim rynku. Na dalsze wypady czasu nie było, bo w planach było jeszcze spotkanie z ekipą wkurw_team. Wesołe spotkanie w Dyni (tym razem miejsca były) i trzeba było udać się do hotelu.






Poranek w Krakowie zapowiadał pogodę idealną na bieganie. Temperatura w sam raz, zachmurzenie umiarkowane.

Szybkie śniadanie (tradycyjnie buła z nutellą) i ruszyliśmy w kierunku Tauron Areny. 

Na miejscu czekała już spora grupka wkurw_teamu. Tradycyjna fota przed i każdy ruszył w swoim kierunku szykować się na start.


Spokojnie ustawiłem się koło strefy na 1:50. Na kila minut przed startem całkiem się rozpogodziło i wyszło słońce. Zrobiło się strasznie gorąco, a niestety chociaż leciałem "na krótko" to zapomniałem czapki, za co miałem zapłacić na trasie. W tamtym momencie jeszcze nie było źle i rosło przedstartowe napięcie. 

W tym miejscu słowa uznania dla organizatorów. Rok temu przed startem nakręcała nas muza z piratów z Karaibów. Tym razem ACDC "Thunderstruck", Queen "We will rock you" i De Press "Bo jo Cię kochom". Super wybór.

Chwile po 11 ruszyliśmy przed siebie. Trasa w tym roku była inaczej poprowadzona ale mam wrażenie, że łatwiejsza. 

Pierwsze kilometry leciały całkiem przyjemnie. Tempo było dosyć szybkie (ok 5:20) ale mimo wszystko komfortowe...do czasu. Nie wiem czy to kwestia za szybkiego rozpoczęcia (raczej nie), czy jednak dosyć wysokiej temperatury, ale gdzieś za 13 km zaczęły się problemy. Tętno zaczęło niebezpiecznie rosnąć i dochodzić nawet do 202. Co punkt odżywczy polewałem łeb wodą, co na trochę pomagało, ale jednak biegło się strasznie ciężko. Na 12 km minęliśmy Wawel, którego nawet specjalnie nie zarejestrowałem. 

Jedno co mi się jednak rzuciło w oczy w porównaniu do zeszłego roku. Pomijając to, że pogoda była jednak o wiele lepsza i na wysokości Kazimierza nie było tyle błota nad Wisłą, ale jednak biegło się tam jakoś lepiej, bez ścisku. Widać jednak było, że nie tylko ja się na trasie męczę. Sporo osób przechodziło podobnie jak ja do marszu.

Koło 17 km na horyzoncie pojawiła się Tauron Arena. To były ostatnie kilometry walki. Szybka "piątka" od wkurw_znajomych z naszą flagą i trzeba było walczyć dalej. Tu już było oczywiste, że 2h nie złamię. Wkurwiony na siebie miałem problemy ze znalezieniem motywacji do dalszego biegu. Koło 19 km już nawet przestałem się oszukiwać. Co raz częściej jednak zacząłem się poddawać i maszerować. Fakt, czułem się fatalnie z przegrzania, ale też głowa przestała pracować. Z 2 strony właśnie na tym odcinku minąłem kilka osób, które mocno zajechane leżały po bokach, też po kroplówką. Trochę przerażający widok. 

Wreszcie 20 km. Jakimś wysiłkiem zmusiłem się do dalszej walki, żeby chociaż na ostatniej prostej nie wygłupiać się z marszem. I tak wpadłem wreszcie do Taurona. Z daleka już widziałem, że organizatorzy wzięli nauczkę z poprzedniego roku i wyjście z hali za metą było otwarte na oścież. Nie było więc już ścisku. Super! Gratulacje ponownie, że potrafili zareagować i posłuchać uwag biegaczy.

Czas na mecie? 02:02:49. Dawno niestety już nie miałem tak kiepskiego czasu na tak prostej trasie. Rozmawiając jednak ze znajomymi prawie wszystkim biegło się cholernie ciężko i czasy wykręcili zdecydowanie gorsze. Może to warunki podczas biegu, może zmęczenie sezonem. Może też wszystko razem. Cóż, plan rewanżu z Krakowem się nie powiódł. W tamtym momencie byłem wściekły na siebie. Teraz to pisząc, chociaż dalej jest rozczarowanie i niedosyt, to jednak nie jest aż tak źle. Sam wiem, że to był długi sezon. Organizm miał prawo się zbuntować. 

Za metą krótki odpoczynek i szybkie piwko. Korona zdobyta i to jest najważniejsze (do fotki pożyczona, bo sam zapomniałem kupić we Wrocku :d).



Nie pozostało nic innego jak udać się do hotelu, wykąpać, przebrać i ruszyć w drogę powrotną do domu. Na dworcu jeszcze mała "nagroda" w postaci burgera w Burger Kingu i wio na polskiego busa.

I chociaż z czasu zadowolony nie jestem, to będę jednak nieźle wspominać ten bieg. Trasa fajna. Pogoda bardzo dobra (nauczka na przyszłość - brać ze sobą ZAWSZE czapkę, najwyżej zostanie w torbie). Czy wrócę jeszcze do Krakowa? Nie wiem, czy w 2018. Mam trochę inne plany na kolejny sezon, niż bieganie półmaratonów, a szczególnie tak dużych. Nie wykluczam jednak Triady w 2019 (maraton, bieg 3 kopców i połówka). 

Jak ktoś szuka fajnej trasy, to Kraków na jesień jest dobrym wyborem. Szczególnie po tym jak organizatorzy puścili ją szerszymi ulicami.

Do zobaczenia na trasie.